sobota, 25 maja 2024

Opowieść o Annie Renacie


(transkrypcja podkastu)

Anna Renata — zwróciłem na nią uwagę, bo pisała wiersze w języku, w którym nikt nie pisał w wierszy. Okazało się, że jej poezja to o wiele więcej niż językowa ciekawostka, ale jest tak głęboko zakorzeniona w swoim miejscu i czasie, że nie da się o nie opowiedzieć, nie opowiadając o Gdańsku z XVIII wieku, o tym jakich języków do jakich celów w Gdańsku używano, o rozwoju nauk przyrodniczych, o religii, o polityce, o wojnie, ale jednak przede wszystkim — to jest opowieść o Annie Renacie.

Przedmiotem tej opowieści jest pewien rękopis, bardzo gustownie oprawiony w czerwoną skórę ze złoconymi tłoczeniami. Na jego kartach ze znakomitej jakości papieru są spisane bardzo starannym, eleganckim pismem wiersze. Na stronie tytułowej przepięknie wykaligrafowany napis głosi: Kleine Sammlung poetischer Einfälle bey müßigen Stunden verfertiget von Anna Renata Brayne, czyli „Niewielki zbiorek poetyckich pomysłów w wolnych chwilach zapisanych przez Annę Renatę Brayne”. Do tego jest informacja, że rękopis powstał w Gdańsku w roku 1748.

Ten rękopis zwrócił moją uwagę ze względów językowych, ale okazał się też być pod innymi względami interesujący, a zwłaszcza zaciekawiło mnie, kim była Anna Renata Brayne. I chcąc się czegoś więcej na jej temat dowiedzieć, zacząłem szukać co jeszcze mogła po sobie pozostawić. Niestety niewiele udało mi się znaleźć, ale natknąłem się na zbiór ilustracji, bardzo ładnych przyrodniczych ilustracji przedstawiających różne gatunki roślin i zwierząt, w wykonaniu właśnie Anny Renaty i jej dwóch sióstr: Konstancji Filipiny i Johanny Henrietty.

Oprócz tego znalazłem tekst dziennika napisanego przez czwartą z sióstr, Florentynę Charlottę. Jest to dziennik z podróży, w którą udała się cała rodzina Brayne’ów, czyli Johann Philipp, jego cztery córki: Konstancja Filipina, Anna Renata, Johanna Henrietta i Florentyna Charlotta. Do tego mąż Konstancji Filipiny, Friedrich Reyger, który jeszcze zabrał ze sobą syna z poprzedniego małżeństwa. Cała ta siódemka, wczesnym rankiem 21 czerwca 1743 roku, wsiadła w Gdańsku do powozu, aby pojechać do Elbląga i tam odwiedzić rodziny Seylerów,  jako że Georg Daniel Seyler, ówczesny rektor elbląskiego gimnazjum był bliskim przyjacielem Johanna Philippa.

I z tego dziennika możemy się dowiedzieć, jak to razem spędzały czas owe dwie rodziny znamienitych mieszczan. Między innym jest tam opisany kameralny koncert, który sobie wszyscy razem urządzili i na tym koncercie Florentyna Charlotta wraz z Anną Renatą, którą nazywa pieszczotliwie „Renatche”, razem śpiewały włoskie arie i duety, zaś już sama „Renatche” improwizowała na klawiaturze sonaty.

Wynika z tego, że Anna Renata była osobą muzykalną i ta muzykalność znajduje potwierdzenie w owym rękopisie, wiele z tych utworów jest przeznaczonych do śpiewania i nie wątpię, że Anna Renata śpiewała je, choćby właśnie w takim kameralnym rodzinnym gronie. Do tego dwa utwory z tego rękopisu są poświęcone muzyce: Lob der Music oraz Einfallende Gedancken über die Music, gdzie Anne Renata wprost przyznaje, że ze wszystkich sztuk to muzyka jest jej najulubieńszą.

A ja stwierdziłem, że tę muzykalność po prostu słychać w jej wierszach, w tym jak ona potrafiła operować rytmem i brzmieniem języka. I chciałbym, żebyście również mogli się o tym przekonać, dlatego zamierzam w ramach tej opowieści prezentować Wam różne fragmenty tych utworów, a że jest to podcast Pronuntiatio, którego przewodnią ideą jest rekonstrukcja historycznego brzmienia języków, zamierzam odtworzyć wymowę języka niemieckiego używanego w Gdańsku w XVIII wieku, jako że język niemiecki był wówczas bardzo zróżnicowany, zresztą do tej pory jest zróżnicowany, ale współcześnie mamy coś takiego jak norma językowa, pewien ogólnie przyjęty standard. Wówczas jeszcze niczego takiego nie było, były tylko te lokalne odmiany, właściwe dla danego regionu czy miasta w tym dla Gdańska.

Do tych rozważań jeszcze wrócę, a na razie zajrzyjmy do tego rękopisu i zobaczmy, jakie to wiersze pisała Anna Renata Brayne.

Zawartość rękopisu jest podzielona tematycznie na pięć działów. Pierwszy z tych działów nosi tytuł Geistliche Gedichte, czyli wiersze pobożne. Ta pobożność przewija się właściwie w całym rękopisie, w różnych wierszach znajdziemy i refleksje religijne i modlitwy, a ten pierwszy dział zawiera przede wszystkim pieśni religijne. To są teksty, które Anna Renata układała do melodii różnych znanych hymnów czy psalmów.

Następny dział to Trauer-Gedichte, czyli wiersze żałobne. Następnie mamy Glückwünschungs-Gedichte, wiersze gratulacyjne, Schertzhafte Briefe, żartobliwe listy i na końcu wiersze różne, czyli Vermischte Gedichte.

Z tych tytułów już możemy wywnioskować, że w dużej części mamy do czynienia z poezją okolicznościową, czyli gatunkiem niesłychanie popularnym wówczas w Gdańsku. Urodziny czy imieniny, wesele czy pogrzeb, żadna porządna uroczystość nie mogła się obyć bez stosownego wiersza z tej okazji ułożonego, a każdy, kto jakimś talentem poetyckim się wykazywał, przyjmował rolę takiego lokalnego barda, upamiętniającego w swojej poezji wszelakie wydarzenia. W przypadku Anny Renaty to były wydarzenia prywatne, rodzinne. Choć nie tylko, bo znajdziemy tu i gratulacje dla nowo wybranego burmistrza, czy też wiersz na cześć króla Stanisława Leszczyńskiego z okazji jego przybycia do Gdańska w roku 1733, bardzo radosny w tonie, chociaż konsekwencje tego przyjazdu były, co tu dużo mówić, katastrofalne. Ale o tym jeszcze będę opowiadał.

Wiersze są większości datowane i najwcześniejszy z nich Anna Renata napisała mając lat 17, w roku 1730. To jest Cantata: an des lieben Papa Seinem Nahmens Tage, czyli kantata na imieniny Ojca. Ostatni z nich Anna Renata napisała 17 lat później. Jest to epitafium dla kanarka, Grabschrift eines Canarien Vögelchen. Możemy więc spojrzeć na ten rękopis jak na swego rodzaju kronikę przeróżnych wydarzeń na przestrzeni tych 17 lat. Ale mi się on bardziej kojarzy, pewnie też przez te formę i oprawę z takim pamiątkowym albumem. Odnajdziemy tutaj np. wspomnienie zachodu słońca widzianego podczas uroczego rejsu Wisłą 11 lipca 1743 roku. Znajdziemy też opisy różnych roślin, hodowanych w ich ogrodzie, czy też opisy różnych okolic gdańska, które szczególnie Annę Renatę zauroczyły. Co jest o tyle ciekawe, że możemy te opisy porównać z tym jak współcześnie te miejsca wyglądają.

Dla przykładu wierszu pod tytułem Einfallende Gedancken über das Hohe Wasser mamy opisane źródło z którego tryska woda i opada z głośnym, ale miłym dla ucha łoskotem po czym zamienia się w wartki, przyjemnie szemrzący strumień. Hohe Wasser, czy też Hoch Wasser, to jest miejsce, które nosi polską nazwę Stawowie. Później, w XIX wieku wodę z tego strumienia spiętrzono i powstały tam stawy, powstał tam też park i zbudowano pałacyk i to wszystko po dziś dzień tam stoi. Z tym, że jest zamknięte na głucho, nic tam się nie dzieje, nikt o to nie dba, cały ten zabytkowy zespół pałacowo parkowy po prostu niszczeje już od wielu lat. No ale źródło opisane przez Annę Renatę wciąż bije.

W kolejnym wierszu pod tytułem Betrachtung der Schellmühlschen Gegend są opisane Młyniska i tam widzimy cieniste lasy, kwieciste łąki, pola obsiane zbożem, alejki, dwory, ogrody, chłopskie chaty, stodoły, skrupulatnie wymienione są wszelkiego rodzaju zwierzęta, które tam się beztrosko pasą, w tle zaś mamy Wisłę, po której płyną statki i wspaniałe miasto otoczone pięknymi wałami. Ten niezwykle malowniczy pejzaż się zmienił diametralnie. Aktualnie młyniska są okolicą głównie przemysłową i dominantą w pejzażu jest komin elektrociepłowni. Co ciekawe, zachował się tam dwór z końca 18 wieku i można go znaleźć za takim wielkim kłębowiskiem rur ciepłowniczych.

Anna Renata na Młyniskach często bywała, bo tam mieszkała jej siostra, Konstancja Filipina wraz z mężem Friedrichem Reygerem, znamienitym prawnikiem. Ich posiadłość jest opisana w kolejnym wierszu pod długim tytułem, zaczynającym się od słów Ein klein Description von die Friedricks-Ruh, napisanego taką osobliwą mieszanką języka francuskiego i niemieckiego. Tutaj Anna Renata zainspirowała się niejakim Johannem Christianem Trömerem, który był znany jako Jean Chrétien Toucement z pisania takich zabawnych historii, znaczy te historie były poważne i prawdziwe, a tym komediowym elementem był ten język właśnie, który brzmiał trochę jakby Niemiec udawał Francuza, próbując z tego mówić po niemiecku. Posłuchajcie na przykład jak w tym języku brzmi opis ogrodu w tej zacisznej posiadłości państwa Reygerów.

Wenn man komm in die Kart, potz fellt man werd frapir.
Von all die agrêmens die  man hier attrapir,
Da iß die Köttin Flor die mack ein kroß Figur,
Mit ihr klein Compagnie; da iß Monsieur Mercur,
Mit viel kar schöne Nimpf, die sick da presentir
Jed auf ein andre Art, dock auf ein kut manier;
Hier iß ein kroße Teigk, die wimmel von schön Fisch,
Die divertir die Augk, nock mehr die Magk bey Tisch.
Da iß verdeckt Alleé, Orangerie, Portal,
Fontain, Balcon und Krott, vortreflick schön kemahl.

Skoro mamy do czynienia z poezją rodziną, to dobrze byłoby sobie coś powiedzieć na temat tej rodziny. I możemy zacząć od praprapradziadka Anny Renaty, który nazywał się Matthias Brayne i pochodził z Antwerpii, ale kiedy Antwerpie zdobyli Hiszpanie w 1585 roku, musiał z niej uciekać, żeby uniknąć z ich strony prześladowań jako ewangelik. Osiedlił się w Holandii, w Lejdzie. Lejda zaś była znana, no z uniwersytetu, jak zawsze, ale wówczas była też znana ze swoich tkanin. Tkaniny ledejskie, bardzo dobrej jakości, o intensywnych barwach, wytwarzano praktycznie w masowych ilościach, w związku z czym potrzebne były masowe ilości barwników. I właśnie sprowadzaniem jednego z takich barwników do Lejdy zajmowali się Brayne'owie.

Żródłem tego barwnika jest taki robaczek z rzędu pluskwiaków, czyli Hemiptera w systemie Karola Linneusza, który tego robaczka wprowadził do literatury pod nazwą Coccus polonicus. Po naszemu jest to czerwiec polski — czerwiec od czerwia, a polski, bo występował na terenie praktycznie całej ówczesnej Rzeczypospolitej. Na potrzeby barwnika zbierano dojrzałe larwy, a jest to stadium, które w cyklu rozwojowym czerwca polskiego przypada na miesiąc, który właśnie dlatego nazywa się czerwiec. Co więcej, czerwcowi zawdzięcza również nazwę uzyskiwany z niego kolor czerwony. Skoro więc od nazwy jednego gatunku robaczka pochodzi nazwa jednego z miesięcy, jak i jednej z barw podstawowych, no to musiał to być ważny robaczek, obficie występujący i powszechnie używany. Jakkolwiek proces pozyskiwania barwnika był niezwykle pracochłonny, to sprowadzanie go z Gdańska do Lejdy przez Amsterdam okazało się być przedsięwzięciem niezwykle dochodowym. Z tym, że musiał być ktoś, kto by tego interesu pilnował na miejscu w Gdańsku i tym kimś był wnuk Matthiasa Brayne, Jakob.

Osiedlił się w Gdańsku i dorobił olbrzymiego majątku. Pieniądze te pozwoliły jego synowi, również Jakobowi, uzyskać doskonałe wykształcenie na uniwersytecie w Lejdzie. Wrócił później do Gdańska i przejął interes, jakkolwiek warunki się zmieniały, tkaniny ledejskie zostały wyparte przez tańsze francuskie, zresztą i czerwiec polski został wyparty przez meksykańską koszenilę. No ale na tym też polega handel, żeby dostosowywać asortyment do zmieniających się okoliczności. Jakob Brayne junior generalnie handlował towarami pochodzenia roślinnego. A tak się składa, że mało kto, tak jak on, znał się na roślinach. Jego główną pasją była bowiem nauka. A sieć kontaktów niezbędna do uprawiania morskiego handlu okazała się być do uprawiania nauki również bardzo przydatna, bo uczeni mogli sobie za pośrednictwem zaprzyjaźnionych kapitanów przesyłać nie tylko korespondencje czy publikacje, ale w przypadku botaników również i nasiona i cebulki i sadzonki. I tak Jakob Brayne zyskał sławę w całej Europie jako znamienity botanik Jacobus Breinus i wśród najwybitniejszych uczonych XVII-wiecznego Gdańska można go wymieniać zaraz obok Jana Heveliusza. Co zresztą robiono, pisząc, że obserwował on rośliny na ziemi podobnie jak Heweliusz obserwował gwiazdy na niebie.

Kiedy umarł, jego syn Johann Philipp miał lat 16. Od ojca przejął nie tylko olbrzymi majątek, ale również pasję do botaniki. Już od paru lat razem chodzili na wyprawy botaniczne po okolicy. Od ojca uczył się jak hodować rośliny, jak je badać, preparować i opisywać. Pieniądze pozwoliły mu nie tylko ukończyć studia medyczne w Lejdzie, ale również wyruszyć w uczoną podróż po Europie, tak zwaną „peregrinatio academica”, podczas której widział i wiele kolekcji naturaliów, wiele księgozbiorów, wiele ogrodów botanicznych, ale przede wszystkim nawiązał wiele bardzo wartościowych znajomości, które później podtrzymywał intensywną korespondencją, a wróciwszy do Gdańska godnie kontynuował dzieło swojego ojca jako Johannes Philippus Breynius Gedanensis. Poznany w Londynie Hans Sloane wprowadził go do Towarzystwa Królewskiego, a jedną z najbardziej znanych jego prac opublikowanych w „Transakcjach Filozoficznych” jest opis cyklu rozwojowego czerwca polskiego — owego właśnie robaczka, któremu, można powiedzieć, zawdzięczał swoją fortunę i co zatem idzie — możliwość uprawiania nauki i nieszczędzenia na nią środków. I mówimy nie tylko o botanice, wszak czerwiec polski to już jest dziedzina entomologii.

Johann Philipp był po prostu naturalistą, synem naturalisty i sam również marzył o tym, żeby jego syn został naturalistą, z czego zwierzył się Karolowi Linneuszowi w liście z 23 grudnia 1739 roku, zapewniając, jak bardzo ceni dokonania młodszego kolegi, pisał, że usiłuje swojego syna namówić do tego, aby ten studiował naturę właśnie zgodnie z nowym systemem Linneusza. Syn niestety uparł się studiować prawo.

Ale skoro mówimy o rodzinie, to musimy się cofnąć do roku 1707 — roku, w którym Karol Linneusz przyszedł na świat, zaś Johann Philipp wziął ślub z Konstancją Ludewich, która w posagu wniosła niebagatelną posiadłość w postaci domu z ogromnym ogrodem na Brabanku, czyli między ujściem kanału Radunii do Motławy a miejskimi wałami. I tam właśnie dorastało kolejne pokolenie Brayne'ów w tym Anna Renata, która jako że nigdy nie wyszła za mąż, spędziła całe swoje życie w tym niezwykłym domu, zawierającym całe muzeum przyrodnicze i ogromny naukowy księgozbiór. Ale najbardziej niezwykły był ogród, w którym rosły egzotyczne rośliny z całego świata. Miała wyjątkową możliwość pobierania nauk i bardzo lubiła się uczyć i to nie tylko malarstwa, muzyki czy literatury. Znała łacinę i to na tyle dobrze, żeby napisać w niej epigramat, w którym krytykowała zwyczaj palenia tytoniu.

O jej wiedzy botanicznej zaś świadczą jej ilustracje, bardzo dokładnie przedstawiające morfologię poszczególnych gatunków. A do tego pisała botaniczne wiersze, bo tak można nazwać wiersz o wielobarwnych zawilcach czy o owocującym bananowcu. W wierszu pod tytułem Der blühende Cereus Scandens opisuje ona kwitnącego kaktusa, skrupulatnie wymieniając wszystkie części rośliny i opisując je bardzo plastycznym, poetyckim językiem. Ten niesamowicie efektowny kwiat przedstawiła również na ilustracji. Mówi się, że obraz jest wart tysiąc słów, ale to z wiersza dowiemy się, że kwiat ten ma niezwykłe słodki zapach i że zakwita o zmierzchu zaledwie na jedną noc.

Inna egzotyczna roślina jest opisana w wierszu Poetische Beschreibung der edlen Ananas. Współcześnie jeżeli mamy ochotę na ananasa, wystarczy przejść się do supermarketu, więc żeby wam uświadomić jak bardzo rzadki był to wówczas luksus, powiem wam, że kiedy Anna Renata mogła skosztować ananasa wyhodowanego we własnym ogrodzie, król Francji Ludwik XV mógł o tym na razie tylko marzyć, bo ta sztuka wyhodowania ananasa jeszcze się nie udała królewskim botanikom na Wersalu.

Anna Renata wiersz o ananasie przekazała swojej bliskiej przyjaciółce, Luizie Kulmus, skądinąd wybitnej osobie, niezwykłe utalentowanej literacko. Luiza ten wiersz przesłała swojemu narzeczonemu Johannowi Christophowi Gottschedowi, który był profesorem poezji na uniwersytecie w Lipsku. Gottschedowi ten wiersz tak się spodobał, że postanowił jego fragment opublikować w czasopiśmie naukowym Neue Zeitungen von gelehrten Sachen. Posłuchajcie więc jak ten fragment mógłby brzmieć, gdyby przeczytał go właśnie jakiś uczony Sas, w odmianie języka niemieckiego, używanej w Górnej Saksonii.

Die Frucht an sich ist länglicht rund,
Von aussen sind viel Knobelchen zu sehen,
Die reihenweiß, in schönster Symmetrie,
Gar zierlich bey einander stehen;
Hat sie mit Hochgoldgelber Farb geschmückt.
Besonders wenn das heitre Sonnen-Licht
Durch duncle Schatten bricht,
Sieht man sie recht im güldnen Glantze glühen;
Wodurch so Aug als Hertze wird gerührt,
Und zu der Sonnen Sonn, dem Schöpfer selbst, geführt.
Damit sie auch nicht leichte werd verletzt,
Ist sie von der so gütigen Natur,
Mit langen starcken Blättern dicht besetzt
Die aussen weißlicht, innen dunckel grün
Und sein gestreifft, als wie ein Gros de Tour.
Am Rande sind viel kleine scharffe Spitzen,
Mit welchen sie gewapnet und versehn,
Die Frucht als Königin beschützen
Und wie Trabanten um sie stehn.

Nadeszła pora, aby się zastanowić nad gdańską odmianą języka niemieckiego, czy też ścichle rzecz ujmując, wysokoniemieckiego. I to jest ważne uścichlenie. Wysokoniemiecki Hochdeutsch w odróżnieniu od Niederdeutsch, co znaczy dosłownie nisko niemiecki. I to nazywnictwo wynika z topografii. Wysokoniemiecki Hochdeutsch używany na wyżynach, czyli na terenie środkowych i południowych niemiec, Niederdeutsch znany powszechnie jako Plattdeutsch na północnych nizinach. A właśnie z północnych nizin pochodzili osadnicy, którzy się osiedlali na Pomorzu Gdańskim, więc tym ich językiem był niskoniemiecki, czy też dolnoniemiecki, bo taka nazwa często funkcjonuje.

A ja mam z tymi nazwami mały problem. Bo zdają się sugerować, że ten dolnoniemiecki tak zwany to jest jakaś odmiana języka niemieckiego. Podczas gdy tyle z nim ma wspólnego, że są to języki zachodniogermańskie, tak samo jak angielski, czy niderlandzki. Żebyście mogli to sobie porównać, to posłuchajcie jak brzmi jedno przykładowe zdanie, które znaczy „Robię lepsze ciasto.” w czterech językach zachodniogermańskich: angielskim, niderlandzkim, dolnoniemieckim i niemieckim.

I make a better cake.

Ik maak een betere kuk.

Ik moak en beter koken.

Ich mache einen beßeren Kuchen.

Także ten język zwany dolnoniemieckim, pod pewnymi względami więcej ma wspólnego z angielskim niż z niemieckim. I może lepsza nazwa to niskogermański. W Holandii na ten język mówi się nedersaksisch i w średniowieczu był znany jako język saksoński i był to oficjalny język hanzy, czyli Ligi Miast Hanzeatyckich, do której zresztą Gdańsk dołączył, co miało fundamentalne znaczenie dla jego rozkwitu.

Hanza była organizacją niezwykle potężną, zrzeszającą ponad 200 miast, jej wpływy się rozciągały od Londynu po Nowogród Wielki. Z założenia była to organizacja czysto handlowa, ale w obronie swoich interesów była w stanie toczyć wojny i te wojny wygrywać. Także ten niskogermański język Hanzy był językiem prestiżowym i do tego bardzo przydatnym, bo można się było w nim dogadać praktycznie w każdym porcie Morza Północnego i Bałtyckiego. Przy czym każde z tych miast miało swoją własną odmianę niskogermańską czy też może swój własny język niskogermański, bo jakby ktoś chciał to uściślić, to nie ma takiej definicji, która by określała, czym się różni dialekt od języka, to jest bardziej kwestia polityki niż językoznawstwa. Max Weinreich, taki lingwista zajmujący się językiem jidysz miał nawet takie powiedzenie, „A szprach iz a dialekt mit en armej un flot”, czyli „język to dialekt z armią i flotą”. No i w dziejach Gdańska był taki okres, kiedy miał on swoją własną armię i flotę wojenną, o czym mógł się przekonać Stefan Batory w ramach wojny polsko-gdańskiej. Także zgodnie z tymi kryteriami możemy jak najbardziej stwierdzić, że Gdańsk miał swój osobny język: język gdański, o.

Idziemy dalej. Nadchodzi nowożytność, Hanza się rozpada i język niskogermański traci na znaczeniu. Gdańsk dosyć późno, bo w 1533 roku zmienił swój język urzędowy z niskogermańskiego na niemiecki. Bo właśnie niemiecki stał się tym językiem prestiżowym. Różne okoliczności się na to złożyły, ale jeśli miałbym wskazać jednego człowieka, który się do tego przyczynił, byłby to Marcin Luter. Jego przykład Bibli zyskał tak ogromną popularność również dlatego, że był napisany językiem ogólnie zrozumiałym, takim ponadregionalnym, chociaż opartym na odmianie używanej tam, gdzie Luter żył i działał, czyli w Górnej Saksonii. Ten przekład stał się takim jądrem, wokół którego zaczęła krystalizować pomału ogólnoniemiecka norma językowa, przy czym dopiero w XVIII wieku, właśnie w czasach Anny Renaty, zaczęto podejmować pierwsze próby ujednolicenia języka niemieckiego. Jedną z osób, które taki standard językowy opisały, był Johann Christoph Gottsched. Ten właśnie, który opublikował fragment wiersza Anny Renaty, za którego wyszła jej przyjacielka Luiza Kulmus. Gottsched oparł swój standard na odmianie używanej tam, gdzie żył i pracował, czyli w Górnej Saksonii. Napisał w swoim dziele Grundlegung einer Deutschen Sprachkunst, że właśnie ta górnosaska odmiana jest po prostu najlepsza i wszyscy tak powinni mówić, także typ dosyć apodyktyczny, niemniej nie był odosobniony w swojej ocenie. Goethe został specjalnie przez ojca wysłany do Lipska, żeby tam się nauczył porządnie mówić po niemiecku.

Także ta górnosaska odmiana jest dosyć obszernie opisana. Co innego Gdańsk. Jakoś specjalnie nie mamy świadectw gdańskiej odmiany języka niemieckiego. A jeśli chodzi o ten niskogermański gdański język, to chociaż 200 lat wcześniej był to oficjalny, urzędowy język miasta, to z czasów Anny Renaty zachowało się zaledwie kilka pojedynczych źródeł w tym języku.

Opowiem wam o trzech takich źródłach. Pierwsze z nich to Wywoływacze Gdańscy, czyli kolekcja grafik w wykonaniu Matthäusa Deischa przedstawiających różnych obnośnych handlarzy i rzemieślników, którzy swoje towary i usługi reklamowali takimi donośnymi, śpiewnymi zawołaniami. Grafiki te są opatrzone tekstem właśnie w tym gdańskim języku i do tego linią melodyczną tych zawołań, także można powiedzieć: wydanie multimedialne.

Häkt lebendge Häkt!

Naa gehlmern Posternack, witten Komst!

Naa gehlmern Posternack, witten Komst!

Heu’g Scheern to Schli-u-ip!

Heu’g Scheern to Schli-u-ip!

Stenerne bottertep pipkan, pipkan bottertep!

Drugie źródło to Der Freydenker, czasopismo moralne, wychodzące w Gdańsku w latach 1741-43. Były takie czasopisma pielęgnujące cnoty obywatelskie. We Freydenkerze publikowano listy od czytelników, którzy opisywali różne swoje problemy i dylematy i niektórzy z nich swoje listy pisali w języku gdańskim, czy też, mówiąc po gdańsku, Danzigerplatt. Na przykład niejaka Fru Adelke pisze, że jej mąż, kiedy przyszła na świat ich córka, obiecał, że wydadzą ją za uczonego, który ma własny powóz i konia i służącego, a tymczasem teraz ona chce wyjść za takiego młodego kupca, a jej ojciec tymczasem rozkłada ręce i mówi: no co zrobić, taki jej się podoba. Przecież powinien użyć swojego ojcowskiego autorytetu, a on się jej pyta za kogo ona chce wyjść. No przecież sam powinien lepiej wiedzieć co jest dla niej dobre.

Dörr heft sich förr einiger Tied en junger Koopmann na unse Gunke angegewen. De domme Gabbe wöll em hebben: De Keerl geföllt er, segt se.

On de Fader es soon Narr, on woll em err ook truen laaten, wiel he err geföllt. Heft men seyn Daag so wat gehört! Nu sull he sine Autertät brucken. Abber nee! Faderken fragt Dochterken om Rath wem se nehmen woll.

Et es wahr, op den Menschen föllt nuscht te seggen; aber he es doch man en Koopmann. Es dat nich Schand on Sünd! Sull he nich beter weeten wat sinen Kindern deent?

Trzecim źródłem — wyjątkowym, bo zawierającym wiersze — jest rękopis Anny Renaty, który właśnie dlatego zwrócił moją uwagę. Wiersze te znajdują się w dziale Scherzhafte Briefe, czyli żartobliwe listy. Większość tych listów Anna Renata pisała w tym zabawnym francusko-niemieckim dialekcie, o którym wcześniej mówiłem, ale cztery z nich są napisane po gdańsku. Zaś Anna Renata wspomina w nich, dlaczego wybrała tym razem akurat ten język, który nazywa Modersprack, czyli język ojczysty, matczyny dosłownie.

Na przykład w liście do ojca, w którym składa mu życzenia urodzinowe, tłumaczy, że w ten sposób może pisać prosto z serca i nie musi to być nic mądrego ani ważnego, żeby osiągnęła swój cel, czyli wywołała uśmiech na jego twarzy.

Nuscht, wat mi recht gefoll, en mine Fedder bringen; 
Y, docht eck oock gantz böss well die denn nuscht gelingen?
Best du denn gantz erschöpt? wat Bedel sall dat sen,
Lop to de Modersprack, din leew Hertz Vadercken
De kent din godet Hart, on sent det domme Saacken, 
So warstu doch vyllicht em wat to lachen maacken.

W podobnym tonie serdecznego żartu Anna Renata napisała do siostry w roku 1737, z okazji wyboru jej męża Friedricha Reygera na stanowisko sędziego, zwierzchnika ławy miejskiej na jednoroczną kadencję. Dla niego już napisała oficjalny, poważny wiersz z gratulacjami po niemiecku. Zaś do siostry po gdańsku pisze z takim żartobliwym współczuciem, że słyszała, że to ciężka praca jest w ciągłym hałasie, bo ludzie tam jęczą, wrzeszczą, lamentują, kłócą się, warczą i co tam jeszcze?

Man hört by dißem Amt veel Grynen, Hylen Klagen,
Veel kabbeln, veel Geblarr, on wat des Kraams noch mehr,
Et es recht grüglich schwaar so wy eck seggen hör;

I rzeczywiście do jego obowiązków należało rozstrzyganie wszelakich sporów i zajmowanie się sprawami kryminalnymi. Także ona życzy mu, żeby w tym roku akurat ludzie się nawrócili, stali łagodni jak baranki, przestali się zabijać nawzajem, kłócić i w ogóle nie robili nic złego.

Eck wensch ock dat dit Jaar sich alle Lyd bekeeren
De schlem gewesen sent, on en god Leben feeren,
So fraam als Lämmer sen, on kenen schlaanen dood,
Nich fautzen, oder sonst wat bruen dat nich goot;
W innym tonie za to pisze do swojego brata Johanna Heinricha w roku 1739. Dwa lata wcześniej wyjechał ona studia, a od pół roku już nie przysłał jej żadnego listu. Jest więc na niego zła. A że nie jest w stanie w tym języku francusko-niemieckim go tak naprawdę, porządnie zrugać, robi to po gdańsku. Ten list chciałbym wam przeczytać w całości, ale jest jednak dosyć długi, więc zrobię to dopiero po zakończeniu tej opowieści.

I z tych trzech źródeł wynika nam, że ten niskogermański gdański język był cały czas powszechnie znany i używany i to niezależnie od statusu, zamożności czy wykształcenia, bo od najdrobniejszych handlarzy po intelektualną elitę miasta. Ludzie w nim handlowali, kłócili się, narzekali, żartowali i w ogóle odbywali te codzienne zwykłe rozmowy. I to wygląda na sytuację zwaną dyglosją. Czyli że w danej społeczności funkcjonują dwa różne języki. Pierwszy z nich to język rodzimy, potoczny, używane we wszelkich nieformalnych sytuacjach jak rozmowy w gronie rodziny czy przyjaciół. A ten drugi język to jest język prestiżowy, którego się uczy w szkołach, to jest język urzędowy i literacki. I to tłumaczy, dlaczego ten gdański rodzimy język nie pojawia się w źródłach z tamtych czasów poza tymi nielicznymi wyjątkami.

I to nam też odpowiada na pytanie o wymowę języka niemieckiego w gdańsku w XVIII wieku, jako że była po prostu oparta na wymowie języka rodzimego, czyli lokalnej odmiany nisko germańskiej, która została opisana na początku XIX wieku przez Ernsta Förstemanna w Zur Bedeutungslehre der Danziger Mundart, gdzie sam zresztą twierdził, że opisane zasady wymowy dotyczą również języka wysokoniemieckiego używanego w Gdańsku.

I biorąc to pod uwagę, okazuje się, że Anna Renata nie nazywała się [ˈbrai̯.nə] tylko [ˈbrɛi̯.nə]. Podobnie jej szwagier to nie był [ˈrai̯.gɐ], ale [ˈrɛi̯.ʝɘr]. I to oznacza również czaplę, więc nic dziwnego, że w jego herbie rodzinnym widnieje czapla. Także od tej pory będę mówił po niemiecku z tym gdańskim akcentem, począwszy od tego, że tytuł rękopisu to [ˈklɛi̯.nə z amlʊŋ poˈei̯.tɪ.ʃər ˈɛi̯n.fɛ.lə bɛi̯ mi.si.ʝɘn ʃtu.nɘn fɘr.fɛr.ti.ʝɘt fɔn a.na rɛˈnɔɑ.tə ˈbrɛi̯.nə]


Poezja Anna Renata to poezja prywatna. Jej wiersze okolicznościowe dają nam możliwość takiego wręcz innymnego spojrzenia na życie jej rodziny. A poza tą swoją rolą rodzinnego barda Anna Renata pisała dla własnej potrzeby, żeby wyrazić swoje emocje. I jest w tym autentyzm. Ja jej wierzę w każdym razie, wierzę w jej radość, w jej zachwyt nad naturą, wierzę w jej pobożność, kiedy wychwala Stwórcę za jego piękne dzieła. Ale też wierzę w jej ból i smutek, jako że wśród wydarzeń przez nią opisywanych niestety również wydarzenia tragiczne.

Z działu Trauer-Gedichte, czyli „wiersze żałobne”, dowiadujemy się o trzech takich rodzinnych tragediach. Pierwsza z nich nastąpiła w roku 1733, kiedy Anna Renata napisała wiersz, w którym opłakuje śmierć swojego zaledwie 11-letniego braciszka, Philippa Jakoba. Ten wiersz ma formę dialogu, w którym zrozpaczona Anna Renata mówi o bólu, o cierpieniu jej, rodziców i rodzeństwa. Pytam swojego braciszka, dlaczego musi odejść tak wcześniej, a on jako „der Seelige”, czyli zbawiony, odpowiada, że nie powinni się martwić, bo on teraz jest szczęśliwy w niebie, gdzie spotkają się ponownie.

Mein Heyland will mich früh vollkommen machen,
Der Himmel ist ja besser als die Welt;
Ich habe meine Sachen.
Dem Höchsten heimgestelt,
Der mach es alles wie es Ihm gefält,
Dort oben ist mein Erbe,
Zu guter Nacht, ich sterbe.

Kolejny wiersz żałobny powstał w roku 1740. Zaczyna się od słów: O harte trauer Post! I ten ciężki smutny list nadszedł z Anglii, zawiadamiając o śmierci Johanna Heinricha, jej już jedynego brata, którego rok wcześniej napominała w tym ich gdańskim języku, żeby częściej do niej pisał. W chwili śmierci Johann Heinrich miał lat 25, był od niej dwa lata młodszy i łączyła ich bliska więź. Jej rozpacz była tym bardziej dojmująca, że umarł i został pochowany w dalekim, obcym kraju i nie miała jak się z nim pożegnać.

Zgodnie z odwieczną tradycją poezji żałobnej, po opłakaniu zmarłego, czyli comploratio, następuje consolatio, czyli posieszenie, które wynikało z wiary. Ale nawet najgłębsza wiara w to, że znów się spotkają w niebie, nie mogła zagłuszyć jej tęsknoty. Choć było pewnym pocieszeniem, że jej brat już nie cierpi i że jest szczęśliwy w kraju aniołów.

Indem, erwege doch, in was vor süssen Freuden
Dein lieber Bruder lebt, Er weiß von keinem Leiden;
Wie glücklich ist Sein Tausch, wie herrlich ist Sein Standt,
Aus Englandt kommet Er ins rechte Engel-Landt.

Niestety nie był to koniec cierpień. Zaledwie rok później zmarła mama Anny Renaty i w wierszu na ten temat jeden jedyny raz w całym rękopisie pojawia się zwątpienie w Boże miłosierdze. Jeszcze nie doszli do siebie po poprzedniej, niespodziewanej tragedii, a znów spotkał ich bardzo bolesny cios, co wydawało się być jakimś niepojętym okrucieństwem. Ale jeśli chodzi o ten element komploracyjny, to wyrażenie rozpaczy, Anna Renata oddała głos swojemu ojcu, kompletnie załamanemu i bezradnemu wobec tego nieszczęścia. Także to Anna Renata przyjęła tu rolę pocieszycielki, przypominając ojcu słowa jego żony, które wypowiedziała na łożu śmierci, że który z nich musiało odejść pierwsze, ale przecież znowu się spotkają i ta rozłąka nie będzie wieczna.

Geliebter Vater, denck zu Deinem Troste nach,
Was noch die Seelige, vor Ihrem Ende sprach:
Sie sprach, Sey unbetrübt, denn einer von uns beyden
Muß ja aus dieser Welt, zu erst von hinnen scheiden,
Es wird die Trennung auch, auf ewig nicht geschehn,
ir werden uns der einst im Himmel wiedersehn

Ta troska Anny Renaty o jej ojca rzuca też nowe światło na innej wiersze, jak na przykład ten napisany pierwszego maja tego roku z okazji jego imienin. Zaczyna się on takim klasycznym przywitaniem wiosny i wyrażeniem zachwytu nad budzącą się do życia naturą, a kończy modlitwą o to, żeby radość i zdrowie ojca powróciły, jak te wiosenne kwiaty. Jej troska o niego pozwala też zrozumieć dlaczego tak jej zależało na niego uśmiechu, kiedy pisała mu życzenia urodzinowe w tym ich rodzimym gdański języku.

Johann Philipp był rzeczywiście zdruzgotany. Od poprzednego listu do Karole Linneusza minęło aż 6 lat, zanim ponownie do niego napisał, tłumacząc się, że po śmierci jednego syna i ukochanej małżonki poczuł się stary, stracił zdrowie i zaprzestał praktycznie wszelkiej korespondencji. Karol Linneusz odpowiedział, że gdy czytał ten list, łzy mu napłynęły do oczu i podzielił się gorzką refleksją na temat przemijania.

Ale chociaż Jochan Philipp czuł się stary i narzekał na zdrowie, to żył jeszcze długo, co stało się jego klątwą. Bo żył, kiedy w roku 1756 umarła jego córka Florentyna Charlotta.

Żył, kiedy umierała Anna Renata w roku 1759. Przeżył kolejną córkę, Konstancję Filipinę o pół roku, aż zmarł w roku 1734, mając 84 lata. Także z ośmiorga swoich dzieci pochował siedmioro. Przeżyła go jedynie Johanna Henrietta, także to ona odziedziczyła cały majątek. Poślubił ją niejaki Peter Castell, który postanowił go wyprzedać. Ogromną kolekcję naturaliów, ogromny naukowy księgozbiór, jedno i drugie zbierane przez dwa pokolenia badaczy, wystawił na aukcję. Zbiory te kupiła Caryca Katarzyna II. W związku z czym trafiły do Petersburga i przepadły.

Po śmierci Johanny Henrietty ta bardziej prywatna część dziedzictwa, czyli notatki, korespondencja, oraz ilustracje przyrodnicze w wykonaniu trzech sióstr Breyne trafiły do Gothy

i dziś są publicznie dostępne w tamtejszej bibliotece uniwersyteckiej. Można się zatem spytać, czy coś z dziedzictwa Breyne'ów pozostało w Gdańsku? Otóż w zbiorach Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk znajduje się, opatrzony sygnaturą Ms. 534, rękopis z poezją Anny Renaty.


Na koniec chciałbym omówić najbardziej wstrząsający wiersz z całego rękopisu. Wiersze żałobne dotyczą tragedii prywatnych, rodzinnych. Ten wiersz dotyczy strasznych wydarzeń, które dotknęły całe miasto. Ale zanim do tego dojdę, chciałbym nakreślić szybko, jak i dlaczego do nich doszło.

Zaczyło się od tego, że pierwszego lutego 1733 roku umarł król Polski August II i zaczęły się przygotowania do wyboru kolejnego króla. Największym poparciem szlachty cieszył się Stanisław Leszczyński, a zwołany na wiosnę sejm konwokacyjny, czyli ustalający zasady wolnej elekcji, praktycznie zapewnił mu zwycięstwo. Ale jego kandydatura była nie do przyjęcia dla Rosji. W związku z tym Rosja, aby zachować Polskę w strefie swoich wpływów — jak to Rosja — dokonała inwazji na ziemie Rzeczypospolitej, oczywiście twierdząc, że robi to, aby zapewnić prawidłowy przebieg wolnej elekcji. W związku z tym armia rosjska parła prosto na Warszawę, ale trochę się spóźniła, bo 12 września sejm elekcyjny obwołał Stanisława Leszczyńskiego nowym królem Polski. W związku z tym pod osłoną wojsk rosyjskich po drugiej stronie Wisły zorganizowano alternatywne wybory, w których zwyciężył Fryderyk August, syn poprzedniego króla. Także nastąpiła sytuacja, w której było dwóch królów elektów, a o tym, który z nich miał zostać ostatecznie ukoronowany, miał zadecydować konflikt zbrojny, zwany wojną o sukcesję polską.

To jest oczywiście bardzo uproszczony opis tych wydarzeń i tendencyjny, przyznaję. Cała ta gra o tron była o wiele bardziej złożona i więcej graczy brało w niej udział. Ale w tej chwili ważne jest to, że aby osadzić prorosyjskiego kandydata na polskim tronie, należało zneutralizować Stanisława Leszczyńskiego. A ponieważ schronienia udzielił mu Gdańsk, należało Gdańsk zdobyć. Problem polegał na tym, że Gdańsk był miastem szalenie trudnym do zdobycia, a jego mieszkańcy byli bardzo zmotywowani do tego, żeby bronić swojego króla. I mieli dużo czasu, żeby się na oblężenie przygotować.

Wojska rosyjskie dotarły pod Gdańsk 20 lutego kolejnego roku. Z czasem dowodzenie nad nimi przejął Feldmarszałek Burhardt von Münnich, który uznał, że aby zmusić gdańszczan do poddania się i wydania Stanisława Leszczyńskiego, należy zmienić ich życie w nieustający koszmar. I tak 30 kwietnia 1734 roku rozpoczęło się masowe bombardowanie Gdańska z artylerii rozstawionej na okolicznych wzgórzach i o tej pory, w dzień i w nocy, bez przerwy, na miasto spadały bomby, burząc, niszcząc, podpalając, publiczne gmachy i prywatne domy, zabijając i okaleczając jego mieszkańców. I to właśnie Anna Renata opisała w wierszu pod tytułem Das klagende doch nicht verzagende Dantzig, czyli „Lamentujący, ale nie załamany Gdańsk”.

Podmiotem lirycznym tego wiersza jest miasto, niegdyś radosne, teraz oblegane i szturmowane. Patrzące bezradnie, jak jego piękne okolice są dewastowane przez okrutnych, nieokrzesanych żołnierzy, którzy palą domy, lasy i uprawy, mordują ludzi, nie oszczędzając nikogo ani niczego, a jego mieszkańcy giną przeszywani przez stali i ołów albo pod gruzami, pogrzebani i zmiażdżeni.

Oglądałem niedawno film dokumentalny, w którym wypowiadali się ludzie mieszkający w mieście bombardowanym przez rosyjskie wojska. I utkwiło mi w pamięci, że po samym odgłosie nauczyli się rozpoznawać, z jakiej broni są właśnie ostrzeliwani. Bo Anna Renata w tym wierszu z tą samą skrupulatnością z jaką potrafiła wymieniać poszczególne części roślin, teraz wymienia różne rodzaje artylerii bombardującej miasto, a te przeraźliwe odgłosy nie tylko opisuje, ale oddaje samym brzmieniem używanych przez siebie słów. Także słuchając tego wiersza, zwróćcie na to brzmienie uwagę.

Meine vormahls frohe Stunden
Sind nunmehro gantz verschwunden,
ch empfinde tausend Pein:
Ungeheure Krieges-Flammen
Schlagen über mich zusammen,
Ich muß gantz verlassen seyn.
Ich habe keine Ruh,
Es stürmet alles auf mich zu:
Die Feind umgeben mich auf allen Seiten,
Sie sind auf mich erbittert und erbost
Und suchen mein Verderben zubereiten.
Ich muß gantz ohne mein Verschulden
Das allergrausamste von ihnen dulden;
Die rauhen mördrischen Soldaten
Verschonen weder Land noch Leut'
Mit ihrer Wuht und Grausamkeit.
Die schönen Gegenden und Wälder
Die Gärten, Aecker, Wiesen, Felder
Sind theils durchwühlet und verheeret
Und theils durch Brand verwüstet und verzehret.
Viel Menschen werden jetzt durch Stahl und Bley zerstückt,
Hingegen andere
In Schut und Graus vergraben und erdrückt:
Das pfeiffende Gezisch der Kugeln und Granaten
Das fürchterliche Knallen
Der greßlich Donnernden Metallen
Der Mörser Schlangen und Cartaunen
Erregt ein schauderndes Erstaunen
Kurtz die obschwebende Gefahr
Zeigt meinen Untergang gantz offenbahr;
Ich sehe leider mein Verderben,
Ich mögte zum voraus vor Kummer sterben.
Das knallende rasseln,
Das donnernde prasseln
Zerschmetternder Bomben durchdringet mein Hertz;
Wenn Kirchen erschüttern,
Wenn Häuser zersplittern,
Erreget es Grausen, Erschrecken, und Schmertz.

Grausen, Erschrecken, und Schmertz — groza, przerażenie i ból. Chciałbym tutaj zakończyć swoją opowieść i pozostawić was z tym obrazem miasta bombardowanego przez rosyjskie wojska jako wciąż aktualnym memento.


No ale obiecałem wam przecież, że na koniec przeczytam wam list, który Anna Renata napisała po gdańsku do swojego brata. Posłuchajcie więc jako to wielką ma ochotę z myćmu głowę, a że język „fransch”, którym zwykle ta listy pisała się do tego nie nadaje, więc pisze do niego w tym ich rodzimem gdańskim „pladdytsch”. I pyta: co się dzieje? Czemu on do niej nie pisze? Nie myśli o niej, to oczywiste, Już mineło pół roku, a nawet dokładnie wylicza 31 tygodni, od kiedy wysłałą mu list i nawet pomyślała, że może napisała coś, co mu się nie spodobało, ale nie znalazła jednak tam nic, co by mogło go rozgniewać, i wygląda na to, że jej niedobry braciszek zupełnie o niej zapomniał, co jest dla niej bardzo przykre. I ma już dosyć ciągłego czekania, więc pisze do niego, żeby go przywołać do porządku.

Tylko żeby się nie tłumaczył, że taki jest ciągle zajęty, że musi się uczyć matematyki i filozofii, a ona siedzi spokojnie w swoim rodzinnym mieście, nie musi sobie nad niczym łamać głowy. A tymczasem wcale tak nie jest. Ona nie leży cały dzień do góry brzuchem, tylko chodzi na długie spacery z Młynisk aż nad morze. a kochany pan szwagier zapewnia im tyle rozrywek, że nie sposób ich wszystkich zliczyć. Ale że teraz jest mu na pewno bardzo przykrożenie może razem z nimi się dobrze bawić, więc kończy już swój list, prosząc żeby jednak częściej do niej pisał, ale zapewniając, że i tak będzie go kochać, póki żyje i czeka wciąż na niego tam gdzie zawsze, czyli w Gdańsku.

Myn truhtstet Brodercken!
eck wensch en gooden Dag,
Vergönn my dat eck Dy en beßcken schelen mag.
Eck heb recht groote Lost Dy Dynen Peltz to waschen,
On dit wull sich op fransch ver dit mahl gar nich flaschen;
Drom docht eck t'geit oock wohl op, pladdytsch beter an,
Eck hap Du warst noch wohl so vel darvon verstahn.
Wat bedel sall et sen, welstu nich an my schrywen?
Schwart Oogschet Brodercken, wo lang warstu dat drywen?
Du denckst nich mehr an my, et ab ju oppenbahr.
Dat eck geschrewen heb es wohl en halwet Jahr,
Ja watt en halwet Jahr wohl een on derrtig Wecken,
On darto sall eck nich en eentzig Wortken sprecken?
Eck docht all henn on her, es en den letzten Breef.
Worwat met engeschlickt dat ehm nich allto leef;
Doch so wat fund eck nich; dat must my ju verdreeten,
Eck sed, so oft als wy Dyn Schrywen haalen leeten,
Nu ward oock wohl gewös an my en Breefken sen;
Doch wacht man emmer weg, myn schlemet Brodercken
Vergett my gantz on gar; dat kropt my ut der maaten,
On darto must eck my noch utveckzeeren laaten;
O sed denn mencher een, hold en met dyn gepraal,
Lach ut myn Sösterken, wacht bet en andermahl.
Y docht eck oock darfer sal He gewös wat hören,
Dat He Sich künftig henn wöt beter optofehren.
Eck wöt, myn Brodercken, Du denckst en Dynen Sen,
Torner man emmer weg, on schmäl man emmerhen,
Eck heb wat mehr to dohn, als Du, eck mot stodeeren,
Eck mot Mattschmaatsch hier lehrn on oock philaussopheeren,
Du aber seist en Ruh en Dyne Vaderstadt
Tobreckst Dy nich den Kopp on mackst Dy möd on matt.
Doch wacht, myn Brodercken, dat kan eck oock nich lyden,
Du deist my vel to vel, eck mot Dy dat bedyden,
Eck lig nich emerfort hier op de Baaren Huht,
Eck maack my oock wohl möd, eck fahr sehr faacken uht;
Eck gah wohl von Schellmehl bet an de See spotzeeren,
To Waater on to Land mot eck my afstraptzeeren.
Ons leew' Herr Schwager maackt uns menchen lostgen Dag,
So mench Vermaack dat eck nich alles seggen mag.
Eck maack dy t' Hart man schwaar, et mucht Dy oock verdreeten,
Dat Du nich met dar von en Deelcken kanst geneeten.
Drom hör eck leewer op ; on schlut oock mynen Breef;
Schryw künftig flytiger so heb eck dy oock leef.
On sulstu oock so oft, als eck wohl wensch, nich schrywen,
So war eck darom doch so lang eck lew verblywen
Na ohlen Schroot on Koorn, wie eck sonst emer ben,
Myn leewet Brodercken, 
Dyn truet Söstercken. 
To Dantzig.
ent' Jahr 1739. d. 15. Augstmahnt. 
Anna Renata Brayne

sobota, 16 marca 2019

Pangur Bán

Na samym początku Acallam na Senórach – jednego z najsłynniejszych tekstów średniowiecznej literatury irlandzkiej – opisany jest poważny dylemat, przed jakim stanął święty Patryk. Spotkał on bowiem prastarego wojownika Caílte, którego poematy o dawnych bohaterach i ich legendarnych czynach tak bardzo go zafascynowały, że zaniedbał swej modlitwy. Obawiał się, że słuchanie tych opowieści odrywa go od pobożnej posługi i niezgodne jest z wolą Boga. Nawiedzili go jednak dwaj aniołowie o imionach Aibellán i Solusbreathach, którzy jednogłośnie rozwiali jego wątpliwości – rzekli, że wręcz przeciwnie, powinien je ocalić od zapomnienia i zachować dla potomności. Od tej chwili Patryk, wypytując Caílte o dawne dzieje, pilnował, aby wszystko zapisywał towarzyszący mu skryba Broccan.

Historia ta dobrze obrazuje specyficznie irlandzki fenomen, jakim jest niezwykły mariaż chrześcijańskiej wiary z pogańską tradycją. Nie bez znaczenia jest fakt, że Irlandia nigdy nie trafiła pod panowanie Rzymu, więc łacina była tu wcześniej językiem praktycznie nieznanym – irlandzcy mnisi poznawali ją z antycznych ksiąg, które wywarły niebagatelny wpływ na ich świadomość literacką. W Irlandii znany był już alfabet ogamiczny, ale jego szczególna forma sprawiała, że nadawał się jedynie do krótkich inskrypcji. Tymczasem chrześcijaństwo przyniosło ze sobą pióro i pergamin, dzięki którym można było utrwalić całe bogactwo treści przekazywanych do tej pory przez pieczołowicie kultywowaną tradycję ustną. Tak powstała najstarsza wernakularna literatura Europy, wyjątkowa pod wieloma względami – historycznej ciągłości, różnorodności gatunków, wyrafinowania form.

Ale korzyść z chrystianizacji Irlandii była obopólna – świat chrześcijański zyskał gorliwych wyznawców, którzy stworzyli wyjątkową formę monastycyzmu. W Irlandii nie było miast ani wsi, społeczności zlokalizowane były w bardzo licznych niewielkich królestwach zwanych túath. Klasztory stały się najliczniejszymi na wyspie skupiskami ludności, gdzie zajmowano się uprawą ziemi i hodowlą, uprawiano rzemiosło, tworzono sztukę, a co najważniejsze – kształcono tam każdego, kto tylko chciał. Ruch monastyczny z czasem rozprzestrzenił się poza granice wyspy w ramach chętnie podejmowanej działalności misyjnej, a pod koniec VI wieku sięgnął również na kontynent w postaci misji Kolumbana Młodszego.

Przez następne setki lat irlandzcy mnisi tysiącami przybywali do Europy. Porzucenie rodzinnych stron, surowa asceza, ciężka praca, nawracanie pogan – to była ich droga do świętości. Na terenie dzisiejszej Francji, Niemiec, Szwajcarii, Austrii i północnych Włoch powstawały kolejne klasztory, które tchnęły nowego ducha w sponiewieraną po upadku Rzymu zachodnią cywilizację – wiele z nich cieszyło się znakomitą renomą jako ośrodki nauki, kultury i szkolnictwa w najszerszym znaczeniu tych słów. Ogromna ilość dzieł klasycznych starożytnych autorów oraz Ojców Kościoła zachowała się dzięki pracy irlandzkich mnichów, którzy zbierali je w klasztornych bibliotekach i kopiowali w skryptoriach. Zupełnie przy okazji przetrwały tam najstarsze rękopiśmienne zabytki języka irlandzkiego – przede wszystkim glosy i komentarze na marginesach i między wierszami łacińskich tekstów, ale nie tylko. Mnichom zdarzało się też pisać wiersze.

Parę takich wierszy znajdziemy wśród przeróżnych notatek zapisanych w niepozornym dokumencie zachowanym w bibliotece klasztoru wzniesionego na wyspie Reichenau na jeziorze Bodeńskim. Zajmiemy się jednym z nich – szczególnie zgrabnym i uroczym – który opisuje codzienne zajęcia uczonego mnicha i jego towarzysza z klasztornej celi. Mnich pozostaje anonimowy, ale imię jego kompana znamy – nazywał się Pangur Bán i był kotem o białym umaszczeniu (bán znaczy „biały”).

Wiersz w notatniku z Reichenau (IX w., Benediktinerstift St. Paul im Lavanttal, Codex 86b/1, fol. 1v)
Wiersz pochodzi z IX wieku. Na ile jesteśmy w stanie zrekonstruować wymowę języka irlandzkiego z tamtych czasów? Zacznijmy od dobrych wiadomości, których mamy zresztą całkiem sporo. Życzeniu, które wyrazili aniołowie Aibellán i Solusbreathach, stało się zadość. Pobożni mnisi mogli mieć mieszane uczucia – po spisaniu słynnej epickiej sagi Táin Bó Cúailnge w kodeksie Lebor na hUidre skryba potrzebował wyrazić swoje poważne wątpliwości co do jej treści – ale przez setki lat konsekwentnie kopiowali dawne opowieści i legendy, teksty historyczne i religijne, przepisy prawne i genealogie. Pośród ocalałych tekstów jest też Auraicept na n-Éces – najstarszy traktat gramatyczny dotyczący języka wernakularnego.

Mamy zatem do dyspozycji niesłychanie obszerny korpus języka staroirlandzkiego, przy czym dużą jego część stanowi poezja. A prestiżu, jakim cieszyli się poeci, wręcz nie sposób przecenić. Filidowie – profesjonalni, gruntownie i wszechstronnie wykształceni mistrzowie słowa – znajdowali się na samym szczycie ścisłej hierarchii irlandzkiego społeczeństwa. Ogromna ilość używanych przez nich systemów metrycznych, różnorodność kunsztownych form, wirtuozeria rymów i aliteracji dodatkowo przybliżają nam brzmienie dawnych utworów.

Niestety dokumenty, które szczęśliwie dotarły do naszych czasów, są o wiele młodsze od języka zawartych w nich tekstów, interpretować je należy więc z dużą ostrożnością – kolejne pokolenia kopistów wprowadzały nieuniknione błędy, interpolacje, świadome i nieświadome modernizacje. Ale chociaż bezpośrednie zapisy języka doby staroirlandzkiej to jedynie okruchy, to okazuje się, że możemy tych okruchów zebrać na tyle dużo, żeby mieć precyzyjny synchroniczny opis tego języka, wystarczający do dokładnej interpretacji zapisów poźniejszych.

To nie koniec dobrych wiadomości. Język irlandzki przetrwał agresywną anglicyzację kraju, przetrwały też języki z nim spokrewnione – pochodzące od staroirlandzkiego manx i szkocki gaelic, a także należące do brytańskiej gałęzi języków celtyckich walijski i bretoński. Dzięki metodzie porównawczej możemy więc pozwolić sobie na diachroniczne ujęcie przemian, jakim podlegał przez wieki, a wnioski zestawić z ogromną ilością różnorodnych źródeł. Przy czym nie chodzi tylko o teksty drukowane i pisane – współczesne, nowożytne, średnioirlandzkie i staroirlandzkie – wspomniałem bowiem o jeszcze starszych zapisach: inskrypcjach ogamicznych.

Alfabet ogamiczny jest jedyny w swoim rodzaju. Tworzą go cztery grupy liter, a każda z tych liter to seria kresek – od jednej do pięciu – umieszczonych skośnie lub prostopadle do wspólnej osi. Zachowało się około 400 inskrypcji, głównie na kamieniach nagrobnych. Ponieważ upamiętniają one zmarłych, większość słów to imiona w formie dopełniacza. Na ich podstawie niewiele można się więc dowiedzieć o dawnym leksykonie, składni czy fleksji, ale o tym, co nas w tej chwili interesuje, czyli fonologii – całkiem sporo. Niektóre z imion na inskrypcjach się powtarzają, a co więcej, można się przekonać, jak ich forma zmieniała się w czasie. Na przykład imię LUGUDECCAS ma na późniejszej inskrypcji formę LUGUDEC, a jeszcze później można je spotkać zapisane w łacińskim alfabecie jako Luguid (w dopełniaczu Luigdech) – jak widać, z czasem dochodziło do redukcji samogłosek w procesach, które nazywamy apokopą i synkopą.

Inskrypcja na kamieniu ogamicznym CIIC 263. Ardmore I, Co. Waterford. Widoczne słowa to LUGUDECCAS MAQI.
Jak to bywa w takich wypadkach, system spółgłoskowy stał się bardziej złożony – fonetyczne cechy spółgłosek stały się cechami fonologicznymi. W przypadku języka irlandzkiego było to wyjątkowo skomplikowane, bo spółgłoski zaczęły się różnicować na dwa sposoby – pod względem siły artykulacji (opozycja mocne-słabe) i pod względem palatalizacji (opozycja twarde-miękkie) – z jednej spółgłoski powstawały cztery nowe. Skutek był taki, że w języku staroirlandzkim występowała zawrotna liczba 46 fonemów spółgłoskowych. Ponieważ w łacińskim alfabecie używano 22 liter, trzeba było wypracować jakąś normę ortograficzną. Spółgłoski słabe zaczęto oznaczać kropką nad literą albo dodatkowym znakiem ⟨h⟩. Spółgłoski miękkie z kolei oznaczano dodając ⟨i⟩ przed literą. W ten sposób można było zapisać wszystkie cztery wersje – na przykład słabą i miękką wersję /b/ zapisywano jako ⟨ibh⟩.

Dobre wiadomości właśnie się skończyły i pojawia się wiele pytań, na które nie mamy odpowiedzi. Trudno na przykład powiedzieć, jak była wymawiana miękka wersja spółgłoski /s/ – mogło to być [ɕ], ale równie dobrze [ʃ]. Nie jesteśmy też w stanie roztrzygnąć, jak objawiała się opozycja mocne-słabe w przypadku /l/, /n/, /r/. Trzeba się tu posłużyć intuicją – np. w przypadku /r/ można przypuszczać, że mocna wersja była spółgłoską drżącą, a słaba spółgłoską uderzeniową. Inny problem mamy w przypadku słabej wersji spółgłoski /m/ – z czasem zrównała się w brzmieniu ze spółgłoską /v/, a zdarzało się, że skrybowie mieszali zapisy ⟨mh⟩ i ⟨bh⟩. Na tej podstawie wysnuto zdawało by się oczywisty wniosek, że słaba wersja /m/ to spółgłoska nosowa i frykatywna, więc w opisie fonologicznym zaznacza się ją często jako /ṽ/. Wydaje się to mieć sens do momentu, w którym próbuje się taką głoskę wymówić – okazuje się, że jest to fizycznie niemożliwe. Można ten problem obejść, jeszcze bardziej osłabiając artykulację i wymawiając [w̃] – ale w ten sposób pozbywamy się elementu frykatywnego. Wyniki badań nad pewnymi zanikającymi dialektami szkockimi sugerują ciekawe rozwiązanie: przeniesienie nosowości na sąsiednie samogłoski.

Wróćmy do IX-wiecznego wiersza o uczonym mnichu i jego kocim kompanie. Ostatnia kwestia, jaką chciałbym przedstawić, dotyczy imienia Pangur i jego wymowy. Jak mogę często zaobserwować, kot będący w błogim nastroju wykonuje charakterystyczne ruchy łapami – jakby coś ugniatał. Ugniatanie wełnianej tkaniny rękoma jest zaś jednym z tradycyjnych sposobów na proces jej obróbki zwany folowaniem. Człowiek, który zajmuje się folowaniem wełny – folusznik – po walijsku nazywa się pannwr. Wydaje się więc, że nazwa pangur pochodzi z języka starowalijskiego i jest bardzo stosownym imieniem dla kota. Wynikałoby z tego jednak, że litera ⟨g⟩ nie była wymawiana, mamy bowiem zapisy świadczące o tym, że dwuznak ⟨gu⟩ służył do oznaczania samogłoski /u/ (dziś w tym celu w języku walijskim używa się litery ⟨w⟩) – w odróżnieniu od samogłoski /ʉ/ oznaczanej pojedynczą literą ⟨u⟩. Dlatego też imię Pangur postanowiłem wymawiać jako /ˈpanuːr/.

Ewangeliarz św. Chada, 2 ćw. VIII w. (katedra w Lichfield, MS 1, f. 19), komentarz w języku starowalisjkim. Imię „Saturnin” (wal. Sadyrnwydd) zostało zapisane jako saturnguid – litera ⟨g⟩ jest niema.
Wiersz postanowiłem nie tylko wyrecytować w zrekonstruowanej wymowie, ale też przełożyć na język polski. Oryginał jest napisany w metrum zwanym deibhidhe, które opiera się na męskich rymach – charakterystyczne jest w nich to, że akcentowana sylaba rymuje się z nieakcentowaną. Jest to metrum bardzo często występujące we wczesnej poezji irlandzkiej, w swoim przekładzie postanowiłem więc zastosować metrum bardzo popularne w poezji polskiej: tetrametr trocheiczny.

Messe ocus Pangur Bán,
cechtar nathar fria saindan
bíth a menmasam fri seilgg
mu menma céin im saincheirdd.
Oto ja i Pangur Biały –
każdy ma swe rytuały:
on uwielbia polowania,
mój czas inna rzecz pochłania.
Caraimse fos, ferr cach clú,
oc mu lebrán, léir ingnu;
ní foirmtech frimm Pangur bán:
caraid cesin a maccdán.
Do zaszczytów ja nie dążę,
milsze mi czytanie książek;
rad jest również Pangur Biały:
bawi się jak dzieciak mały.
Ó ru biam, scél cen scís,
innar tegdais, ar n-oendís,
táithiunn, díchríchide clius,
ní fris tarddam ar n-áthius.
Czas upływa bez mozołu
w tym zaciszu nam pospołu;
rozwijanie swych zdolności
wiele sprawia nam radości.
Gnáth, húaraib, ar gressaib gal
glenaid luch inna línsam;
os mé, du-fuit im lín chéin
dliged ndoraid cu ndronchéill.
Nieraz mysz po wielu trudach
w końcu zagryźć mu się uda,
mi zaś – myśląc niestrudzenie –
rozgryźć trudne zagadnienie.
Fúachaidsem fri frega fál
a rosc, a nglése comlán;
fúachimm chéin fri frégi fis
mu rosc réil, cesu imdis.
On, szukając mysiej dziury,
bystrym wzrokiem bada mury,
ja zaś księgi swe studiuję,
chociaż wzrok mój już się psuje.
Fáelidsem cu ndéne dul
hi nglen luch inna gérchrub;
hi tucu cheist ndoraid ndil
os mé chene am fáelid.
Chodzi dumny niesłychanie,
gdy się uda polowanie;
gdy ogarnę coś rozumem,
również wielką czuję dumę.
Cia beimmi a-min nach ré
ní derban cách a chéle:
maith la cechtar nár a dán;
subaigthius a óenurán.
Takie nasze są zwyczaje,
nie wadzimy sobie wzajem;
każdy z nas ma swe zajęcie
i uprawia je zawzięcie.
Hé fesin as choimsid dáu
in muid du-gní cach óenláu;
du thabairt doraid du glé
for mu mud céin am messe.
W łowach mistrz to nad mistrzami
i całymi ćwiczy dniami,
zaś spraw trudnych wyjaśnianie –
Oto moje jest zadanie. 


Aktualnie jest to chyba najbardziej popularny wiersz z całej średniowiecznej poezji irlandzkiej, chociaż najprawdopodobniej w ówczesnych czasach był kompletnie nieznany – zachował się jedynie w skromnym notatniku, którego pewnie nikt poza autorem nie czytał (co by tłumaczyło jego dobry stan). Muszę jednak przyznać, że wybór tego a nie innego utworu wynika z bardzo osobistego powodu – podczas moich studiów historycznojęzykowych również towarzyszy mi biały kot. Nie łowi co prawda myszy, ale wynika to głównie z faktu, że żadnych w okolicy nie ma. W każdym razie ma swoje kocie sprawy, którymi się zajmuje, kiedy ja, przeglądając różne książki i artykuły, głowię się nad fonologicznymi zagadkami. Praca nad tym konkretnym wierszem sprawiła, że poczułem wyjątkową więź z jego autorem – anonimowym mnichem sprzed dwunastu stuleci.

Tak wygląda moje miejsce pracy.

czwartek, 7 czerwca 2018

Codex Argenteus

Codex Argenteus, Uppsala universitet bibliotek, MS DG 1, fol. 50v.
W bibliotece uniwersyteckiej w Uppsali, na wystawie w budynku zwanym Carolina Rediviva można zobaczyć najcenniejszą księgę, jaka się znajduje na terenie Szwecji. O jej dziejach niewiele wiadomo. Po odkryciu w XVI wieku w opactwie Werden została przeniesiona do Pragi, skąd trafiła do Szwecji jako łup zdobyty w wojnie trzydziestoletniej. Datowanie radiowęglowe wskazuje na to, że kodeks spisano w połowie VI wieku naszej ery – co się z nim działo przez kolejne tysiąc lat nie wiemy kompletnie nic. Jest to ewangeliarz, którego wyjątkowość widać już na pierwszy rzut oka – jest spisany srebrnym i złotym atramentem na zabarwionym purpurą pergaminie. Jednak to nie zbytkowne wykonanie stanowi o jego szczególnej wartości, bo nawet pośród najbardziej ekskluzywnych purpurowych kodeksów jest to pozycja absolutnie unikalna. Codex Argenteus jest bowiem najważniejszym z nielicznych zabytków języka używanego przez Gotów – na jego kartach zawiera się połowa całego zachowanego gockiego korpusu liczącego niespełna siedemdziesiąt tysięcy słów.

Problem ze źródłami nie polega jedynie na tym, że są niezmiernie skąpe. Rzecz w tym, że nie są to oryginalne teksty. Praktycznie wszystko co mamy, to tłumaczenie Biblii, którego – jak się powszechnie uważa – dokonał w IV wieku naszej ery gocki biskup imieniem Wulfila. W dodatku nie jest to tłumaczenie we współczesnym rozumieniu, ale kalka językowa będąca odwzorowaniem struktury greckiego oryginału. Musiałbym zwykle z żalem uznać, że takie podstawy są zbyt wątłe do rzetelnej rekonstrukcji oryginalnej wymowy. Sytuacja jest jednak o tyle inna, że biskup Wulfila, będąc niewątpliwie człowiekiem wykształconym i utalentowanym językowo, na potrzeby zapisu swego rodzimego języka stworzył specjalny alfabet. A żeby to zrobić, musiał chcąc nie chcąc dokonać podstawowej analizy fonologicznej – i to już zupełnie zmienia postać rzeczy.

Pismo fenickie – obelisk z Kition, Cypr, IV wiek p.n.e. (fot. Osama S.M. Amin)
Najstarszy znany alfabet – czyli pismo, w którym poszczególne znaki odpowiadają pojedynczym fonemom – służył około tysiąca lat przed naszą erą do zapisu języka fenickiego. Był to język semicki, czyli opierał się na rdzeniach spółgłoskowych, Fenicjanie zatem nie potrzebowali oznaczać samogłosek, aby zapis był zrozumiały – alfabet fenicki można więc sklasyfikować jako abdżad, czyli pismo spółgłoskowe. Pismo to zapożyczyli Grecy, jednak w ich języku samogłoski odgrywały dużo ważniejszą rolę i nie można ich było pomijać w zapisie. Zaadoptowanie niektórych znaków i stworzenie kilku nowych do zapisu samogłosek było zabiegiem prostym, ale z punktu widzenia historii pisma rewolucyjnym – stosunkowo niewielka ilość prostych znaków wystarczy, aby zapisać praktycznie każdy język świata w sposób zrozumiały dla jego użytkowników.

Stosunkowo niewiele zmian wymagało zaadaptowanie alfabetu do fonologii języków italskich – tak powstał między innymi najbardziej dziś rozpowszechniony na świecie alfabet łaciński, w którym akurat zapisuję niniejsze słowa. U zarania naszej ery idea dotarła do północnej Europy, gdzie powstał alfabet runiczny fuþark odzwierciedlający fonologię germańską.

Powinienem w tym momencie zwrócić uwagę na jedną rzecz – tak naprawdę informacji na temat Gotów w czasach Wulfili mamy niewiele. Niekiedy ich rzetelność można łatwo podważyć, co w konsekwencji prowadzi do niezwykle zaciętych debat, z których często nic nie wynika. A już na temat samego Wulfili relacje można policzyć na palcach jednej dłoni1. Jakie rozumowanie stało za stworzeniem takiego a nie innego zestawu znaków o takich, a nie innych kształtach, możemy się zatem jedynie domyślać.

Jedna rzecz jest pewna – Wulfila oparł się przede wszystkim na alfabecie greckim, jako że w wielu przypadkach litery kształtem odpowiadają swoim greckim odpowiednikom (np. 𐌰⟨a⟩, 𐌱⟨b⟩, 𐌲⟨g⟩), a co więcej mają tę samą wartość numeryczną (𐌰 ⟨a⟩ = 1, 𐌱 ⟨b⟩ = 2, 𐌲 ⟨g⟩ = 3, itd.) Użycie alfabetu do reprezentacji liczb, stosowana interpunkcja, dwuznaki, oznaczenia akapitów, abrewiatury, nomina sacra – wszystko to świadczy o tym, że Wulfila był bardzo dobrze zapoznany z grecką tradycją piśmienniczą, co jest dosyć wartościową wskazówką przy ustalaniu gockiej wymowy. Możemy na przykład wywnioskować, że – analogicznie jak w pisowni greckiej – w zestawieniu 𐌲𐌲⟨gg⟩ pierwsza litera ma nosową wartość [ŋ].

Greckie słowo ΕΥΑΓΓΕΛΙΟΝ („ewangelia”) – litery ΓΓ oznaczają głoski [ŋɡ]. (BNF, ms. grec. 49, fol. 18r, XI w.n.e.)
Rzecz jasna, grecki alfabet jedynie częściowo nadawał się do oddania gockiej fonologii – inspirację do oznaczenia głosek nie występujących w grece koinè Wulfila musiał znaleźć gdzie indziej. Wykorzystanie w tym celu alfabetu łacińskiego nie budzi większych wątpliwości – wskazuje na to choćby kształt litery 𐌷⟨h⟩ (wymawianej jako [h] lub [x], zależnie od pozycji), przy czym zwraca uwagę, że łacińskim wzorem nie była stosowana w epigrafach kapitała, ale uncjała bądź kursywa, co oznacza, że Wulfila miał styczność z łacińskimi manuskryptami. Wygląda też na to, że w niektórych wypadkach zrezygnował on z wykorzystania greckich liter, gdyż mogły się mylić z łacińskimi literami o innych wartościach fonetycznych (np. dla oznaczenia głoski [r] nie użył greckiego Ρ ze względu na podobieństwo do łacińskiego P [p]).

Kwestią sporną pozostaje znajomość i wykorzystanie alfabetu runicznego. Osobiście przychylam się do tej tezy (wyjaśniałaby choćby kształt litery 𐌿⟨u⟩ – runiczny znak ma taką samą wartość fonetyczną [u]/[uː]), choć przyznaję, że nie sposób jej w sposób roztrzygający uargumentować. Ale dlaczego Wulfila w takim razie miałby tworzyć nowy alfabet, skoro miał do dyspozycji gotowy sposób zapisu gockiego języka? Najwidoczniej dla wykształconego w greckiej kulturze Wulfili runy po prostu nijak nie nadawały się do spisywania pokaźnych kodeksów.

Innym bardzo ważnym kluczem, dzięki któremu możemy mieć wgląd w gocką wymowę jest oczywiście metoda porównawcza. Język gocki był przedstawicielem rodziny języków germańskich, a dokładnie jej całkowicie dziś wymarłej wschodniej gałęzi. Weźmy dla przykładu wyraz 𐌷𐌻𐌰𐌹𐍆𐍃 („chleb”) pochodzący od pragermańskiego *hlaibaz – we współczesnych językach germańskich możemy znaleźć jego odpowiedniki używane w znaczeniu „bochenek”: isl. hleifun, szw. lev, niem. Leib, ang. loaf. Niestety zdania są podzielone, czy za czasów Wulfili pragermański dyftong /ɑi̯/ uległ monoftongizacji do /ɛ/. Osobiście uważam, że tak – inaczej doszłoby do niejednoznaczności w zapisie, czego Wulfila raczej starał się unikać.

Kolejne wnioski można wyciągnąć, analizując gocką morfologię i występujące w niej oboczności. Kontynuując powyższy przykład, liczba mnoga od 𐌷𐌻𐌰𐌹𐍆𐍃 to 𐌷𐌻𐌰𐌹𐌱𐍉𐍃 – jak widać, litera 𐍆 wymienia się tu na 𐌱. Ubezdźwięczniona wymowa 𐍆 wynika z jej pozycji, więc 𐌱 powinna być jej dźwięcznym odpowiednikiem. A ponieważ 𐍆 wymawiano z pewnością frykatywnie, możemy wywnioskować, że 𐌱 wymawiano analogicznie, jeśli występowało po samogłoskach.

Ciekawe informacje można też wyczytać, analizując gocką pisownię imion, nazw własnych oraz zapożyczeń. W tym momencie fakt, że mamy do czynienia z ewangeliarzem, jest dla nas szczęśliwą okolicznością – Wulfila był zmuszony oddać w gockiej pisowni wymowę wielu słów w używanej przez ewangelistów grece koine, której wymowę możemy zrekonstruować na podstawie ogromnej ilości różnorakich źródeł2. Jeśli spojrzymy na przykład na imię Piotra 𐍀𐌰𐌹𐍄𐍂𐌿𐍃 i porównamy je z greckim ΠΕΤΡΟΣ, rzuci nam się w oczy, że greckiej literze Ε odpowiadają dwa gockie znaki 𐌰𐌹. Wiemy, że klasyczny grecki dyftong /ai̯/ w grece koine stał się pojedynczą samogłoską /e/, którą można było zapisać zarówno jako Ε, jak też ΑΙ. Gocki system samogłoskowy był bogatszy od greckiego, więc Wulfila wykorzystał obydwie formy zapisu – /e/ oznaczał literą 𐌴, zaś bardziej otwarte /ɛ/ dwuznakiem 𐌰𐌹.

Jeszcze innym sposobem na wgląd w dawną wymowę jest przyjrzenie się różnym wariantom zapisu tego samego słowa. Należy wziąć pod uwagę, że niektóre z tych wariantów to mechaniczne błędy popełniane przez kopistów, które z wymową nie mają nic wspólnego. Ale jeśli jakieś litery lub ich zestawy są systematycznie podmieniane, można się zastanowić, czy oznaczane przez nie głoski czasem nie brzmiały identycznie. Dobrym przykładem są różnice w pokrywających się fragmentach Kodeksów Ambrozjańskich A i B. Przyjrzyjmy się nazwie „Macedonia” (gr. ΜΑΚΕΔΟΝΙΑ) – w rękopisie B konsekwentnie jest zapisana jako 𐌼𐌰𐌺𐌹𐌳𐍉𐌽𐌾𐌰, za to w A mamy trzykrotny zapis 𐌼𐌰𐌺𐌰𐌹𐌳𐍉𐌽𐌾𐌰. Nie wynika to ze zwyczajów piśmienniczych, bo w innych przypadkach zachodzi odwrotna sytuacja – tam, gdzie w A widnieje litera 𐌹, w B widzimy 𐌰𐌹. Badając inne wyrazy, możemy zauważyć, że oprócz 𐌰𐌹 oraz 𐌹 w tych samych miejscach mogą się pojawić też 𐌴 oraz 𐌴𐌹. Jeśli ponadto weźmiemy pod uwagę, że różnice te występują tam, gdzie nie pada akcent, możemy wysunąć przypuszczenie, że system wokaliczny w nieakcentowanych pozycjach był zredukowany.

Ile byśmy nie zebrali przeróżnych argumentów na podstawie znanych nam źródeł, nigdy nie dadzą nam one pełnego obrazu wymowy dawnego języka. Chcąc nie chcąc, rekonstrukcję systemu fonologicznego trzeba oprzeć na podłożu teoretycznym. Przy czym niezależnie od tego, czy jesteśmy zadeklarowanymi wyznawcami gramatyki generatywnej Chomsky'ego, czy też fascynuje nas lingwistyka kognitywna, akurat w dziedzinie fonologii stary dobry de Saussure wciąż ma dużo do powiedzenia3 – język ma swoją strukturę opartą na wewnętrznych kontrastach i symetriach. Stąd na przykład, jeśli na podstawie ustalonych źródłowo oboczności 𐌱-𐍆 i 𐌳-𐌸 ustaliliśmy, że dźwięczne okluzywy [b] i [d] w pozycjach posamogłoskowych mają frykatywe allofony [β] i [ð], możemy śmiało założyć, że to samo dotyczy także spółgłoski [g], choć nigdzie nie znajdziemy zapisu, który by na to wskazywał. Zaś w odtworzeniu ilości i barw samogłosek, przydaje się wiedza o uniwersalnych tendencjach systemów wokaliczych. Przy czym argumentów teoretycznych nie należy nadużywać, jako że grozi to wytworzeniem fonologii tyleż spójnej, co kompletnie wydumanej. A w przypadku języka gockiego to niebezpieczeństwo jest wyjątkowo duże, jako że ilość źródeł jest rozpaczliwie mała – dlatego musimy z nich wycisnąć, ile się tylko da.

Większość źródeł gockich to palimpsesty – tutaj Codex Carolinus, fragment Listu do Rzymian, na którym spisano później Origines Izydora z Sevilli. (Herzog August Bibliothek, Cod. Guelf. 64 Weiss., fol. 280r.)
Niestety jednoznaczna interpretacja tych wszystkich wskazówek jest po prostu niemożliwa. Różne rodzaje argumentów mogą być w tej samej kwestii ze sobą sprzeczne, a decyzja, który z nich ma większą moc, wydaje się być zupełnie dowolna. Gdyby korpus był znacząco większy, przesłanki wynikające z grafii moglibyśmy w dużym stopniu uwiarygodnić statystycznie – mielibyśmy wówczas o wiele bardziej precyzyjne ujęcie synchroniczne. Gdyby gdzieś jeszcze funkcjonowały żywe języki wywodzący się z gockiego – bądź z jakiegokolwiek innego języka wschodniogermańskiego, nieporównanie bogatsza byłaby nasza wiedza etymologiczna, co z kolei przekładałoby się na precyzję ujęcia diachronicznego. Rekonstrukcja fonetyczna zabytków językowych zasadniczo opiera się połączeniu tych dwóch ujęć – dlatego też z przykrością muszę stwierdzić, że moja interpretacja jest z konieczności mocno wątpliwa. Diametralnie inną wymowę tego samego tekstu można uargumentować równie lub nawet bardziej przekonująco.

Poczyniwszy z obowiązku powyższe zastrzeżenie, mogę już przedstawić swoją wersję ósmego rozdziału Ewangelii Marka w języku gockim. Fragment ten wybrałem z różnych powodów. Ewangelia Marka jest powszechnie uważana za najstarszą, jest też zdecydowanie najkrótsza. Napisana jest ujmująco prostym językiem, czuć w niej żywą i potoczną grekę koine, którą posługiwały się szerokie rzesze ludzi na rozległych obszarach wschodniej części Cesarstwa Rzymskiego – a jednocześnie obfituje w przemawiające do wyobraźni barwne szczegóły. Ósmy rozdział jest przełomowy – Jezus przestaje być tylko wędrownym cudotwórcą i nauczycielem, ale zostaje uznany przez Piotra za pomazańca (gr. Χριστός, got. 𐍇𐍂𐌹𐍃𐍄𐌿𐍃), po czym zapowiada swoją śmierć i zmartwychwstanie.

Fragment ten wybrałem również dlatego, że pewne słowa mogą brzmieć znajomo. Chodzi nie tylko o zapożyczone z greki nazwy własne – Jezus Chrystus, Faryzeusze, Piotr, ale też słownictwo biblijne – prorok, ewangelia, aniołowie. Przede wszystkim jednak chciałem zwrócić uwagę na słowa 𐍃𐌹𐌱𐌿𐌽 𐌷𐌻𐌰𐌹𐌱𐌰𐌽𐍃 („siedem chlebów”), które w języku polskim brzmią bardzo podobnie. Liczebnik „siedem” ma podobną wymowę we wszystkich językach indoeuropejskich (pochodzi od pie. *septḿ̥), ale ciekawostką jest, że nasz „chleb” okazuje się być germanizmem zapożyczonym już w czasach prasłowiańskich (psł. *xlěbъ) – kto wie, być może właśnie z języka gockiego?



  1. Auksencjusz, Filostorgiusz, Sokrates Scholastyk, Sozomen, Jordanes
  2. Ale ostrożnie! Wśród źródeł używanych w tym celu przez badaczy jest też… biblia gocka, więc trzeba uważać, aby nie wpaść w błędne koło argumentacji.
  3. a właściwie Trubiecki i Jakobson z Praskiego Koła Lingwistycznego, którzy na gruncie strukturalizmu de Saussure'a opracowali pierwszą teorię fonologii

poniedziałek, 1 maja 2017

Razo de Raimbaut de Vaqueiras – Kalenda Maia

Ze wszystkich języków na świecie najbardziej niezwykłą karierę zrobiła łacina. Pierwotnie był to język Latynów – jednego z italskich plemion, które osiedliło się na Półwyspie Apenińskim około tysiąca lat przed naszą erą. Łacina stała się ojczystym językiem Rzymian i jej zasięg zwiększał się wraz z ekspansją terytorialną państwa rzymskiego. Intensywna romanizacja podbitych i zarządzanych przez Rzym terenów doprowadziła do tego, że na ogromnym obszarze łacina zastąpiła języki używane przez miejscową ludność. Jednocześnie łacińskie dzieła literackie, które powstały w epoce klasycznej, zyskały ogromne uznanie i jeszcze przez długie wieki wywierały niebagatelny wpływ na europejską kulturę.

Trzeba tu jednak dokonać zasadniczego rozróżnienia. Klasyczna łacina, w której Cyceron tworzył swoje mowy i traktaty, a Horacy i Owidiusz układali swoją poezję, była oficjalnym i prestiżowym wariantem który uległ daleko idącej standaryzacji, co wpłynęło na zahamowanie jego rozwoju. Zaś codzienny język powszechnie używany przez Rzymian – tzw. łacina ludowa (latinum vulgare) – nie podlegał żadnym normom i w naturalny sposób ulegał ewolucji. Ta rozbieżność doprowadziła do zjawiska zwanego dyglosją, czyli współistnienia dwóch językowych systemów różniących się funkcją i prestiżem. Sytuację tę pogłębił upadek rzymskiego imperium. Łacina ludowa używana na ogromnym obszarze Europy straciła swój czynnik spajający w postaci państwowej administracji i poszczególne jej dialekty zaczęły się coraz bardziej od siebie oddalać – aż w końcu przestały być wzajemnie zrozumiałe i stały się odrębnymi językami. Za to ostateczny kształt łaciny klasycznej został w połowie czwartego stulecia na wieki utrwalony w Ars Minor i Ars Major Eliusza Donata, gdzie zawarł rozległy i gruntowny opis tego języka.

Mimo, że łacina jako taka stała się językiem martwym, wciąż funkcjonowała jako ponadnarodowy język Kościoła, nauki i dyplomacji, będący podstawą piśmiennictwa i edukacji – w znaczny sposób do jej rozpowszechnienia przyczynił się Karol Wielki. W ten sposób doszło do ciekawej sytuacji: średniowieczna łacina nigdzie już nie była pierwszym językiem, w którym uczono się mówić – była za to pierwszym językiem, w którym uczono się pisać.

Z języków romańskich, czyli tych pochodzących od łaciny ludowej, szczególnie interesujący jest okcytański – rozwinął się on w samym środku zachodnioromańskiego świata, sąsiadując od zachodu z językiem katalońskim, od północy z francuskim, a od wschodu z dialektami północnowłoskimi. W tym języku zaczęła w XII wieku powstawać poezja liryczna najwyższej próby, tak bowiem trzeba określić twórczość trubadurów. Powstawała ona w kontekście wyrafinowanej kultury dworskiej, i chociaż trubadurzy wywodzili się niejednokrotnie z najwyższych warst społecznych – musieli być zatem wszechstronnie wykształceni – wiele wskazuje na to, że ich pieśni nie były zapisywane, lecz funkcjonowały wyłącznie w tradycji ustnej. Sytuacja ta uległa zmianie dopiero u schyłku epoki trubadurów w XIII wieku.

Popularność i estyma, jaką cieszyły sie utwory trubadurów, sprawiły że język okcytański zaczął zyskiwać prestiż zarezerwowany do tej pory wyłącznie dla łaciny – na początku XIII wieku Raimon Vidal napisał Razos de trobar, czyli pierwszy traktat poświęcony temu językowi. Choć wzorował się na Ars Minor Donata, skupił się raczej na opisie samej sztuki poetyckiej – saber de trobar – gramatykę zaś opisał pobieżnie i wyrywkowo, opisując zasady w nader dogmatyczny sposób i wytykając błedy innym trubadurom. Później – około 1240 roku – Uc Faidit bezpośrednio zastosował gramatyczną strukturę i terminologię Donata – w traktacie wprost nazwanym Donatz Proensals – do opisu języka trubadurów.

Język okcytański stał się prawdziwym językiem literackim, a dawni trubadurzy zaczęli być traktowani na równi z Horacym i Owidiuszem. Pieśni, które były do tej pory przekazywane z ust do ust przez kolejne pokolenia wykonawców zwanych żonglerami (joglars), zapisywano w opasłych kodeksach. Zaczęto też opatrywać je – podobnie jak czyniono to z dzielami klasycznych łacińskich autorów – komentarzami w postaci życiorysów (vidas) i objaśnień do konkretnych utworów (razos). Karl Bartsch w Grundriss zur Geschichte der provenzalischen Literatur z 1872 roku przypisał tym manuskryptom kolejne litery alfabetu – uczynił to według ich przybliżonej wartości dla krytyki literackiej („nach dem ungefähren Werthe den sie für die Kritik haben”). Biblioteka Laurenziana we Florencji ma w swoich zbiorach jeden z takich rękopisów. Bartsch przypisał mu literę P, zatem nie cenił go zbyt wysoko. Faktycznie roi się w nim od błędów – przy czym z błędów można wyczytać różne ciekawe informacje – ale ten rękopis jest o tyle ciekawy, że zawiera wszystkie rodzaje tekstów, jakie właśnie wymieniłem: oprócz licznych pieśni trubadurów, także ich vidas oraz razos objaśniające okoliczności powstania poszczególnych utworów i intencje, które za nimi stały – a następnie traktaty Razos de trobar i Donatz Proensals.

Utwór, który tym razem wybrałem do opracowania zapisany jest w manuskrypcie P. Jest to razo stanowiące wstęp do estampidy Kalenda Maia trubadura Raimbauta de Vaqueiras. Autor zwaraca się nie tyle do czytelników, co do słuchaczy – padają takie sformułowania jak aujatz („słuchajcie”), czy też stampida que vos auziretz („estampida, którą usłyszycie”). Wynikałoby z tego, że razo krążyło nie tylko w postaci zapisanego tekstu, było również wysłuchiwane przez publiczność jako wstęp do wykonania samej pieśni – uznałem więc, że jak najbardziej warto dokonać jego fonetycznej rekonstrukcji.

Postanowiłem pójść dalej niż do tej pory i spróbować odtworzyć nie tylko brzmienie poszczególnych głosek, ale podejść do kwestii szerzej, czyli jak to się mówi – suprasegmentalnie. Chodzi o niejako muzyczny aspekt brzmienia języka – frazowanie, rytm, dynamikę oraz intonację. Czy w ogóle jest to możliwe? Przecież to są elementy, które nie były w żaden sposób oznaczane w tekście. Istnieją jednak pewne przesłanki, które sprawiają, że można się o taką diachroniczną rekonstrukcję prozodii pokusić.

Rzecz w tym, że mamy pełną ciągłość między dzisiejszymi językami romańskimi a starożytną łaciną, zaś na temat jej prestiżowego wariantu, czyli łaciny klasycznej, wiemy naprawdę bardzo dużo. Do tego wiele wskazuje na to, że elementy prozodyczne są w językach romańskich wyjątkowo konserwatywne. Dość zauważyć, że np. w takich łacińskich słowach jak ˈpopulum, ˈtabulam, aˈmicam akcent wciąż pada na tę samą sylabę – w języku włoskim: ˈpopolo, ˈtavola, aˈmica, w hiszpańskim: ˈpueblo, ˈtabla, aˈmiɡa, w portuɡalskimː ˈpovo, ˈtábua, aˈmiɡa, we francuskim: ˈpeuple, ˈtable, aˈmie. Co jest ciekawsze jednak, można zauważyć, że iloczas łaciński, mimo że przestał być cechą fonologicznie relewantną w pierwszych wiekach naszej ery, wciąż się objawia we włoskiej fonetyce. W klasycznej łacinie jeśli akcent padał na trzecią sylabę od końca, sylaba ta mogła być długa lub krótka (tak wskazuje np. para minimalna ˈpoːpulus „topola” / ˈpopulus „ludzie”). Z drugiej strony jednak, w słowach dłuższych niż dwusylabowe, jeśli akcent padał na przedostatnią otwartą sylabę (tzw. akcent paroksytoniczny), była ona bez wyjątku długa. Zauważono zaś, że we współczesnym włoskim, w słowach z paroksytonicznym akcentem jest ona cały czas wydłużana (caˈteːna > catena [kaˈteːna], aˈmiːca > amica [aˈmiːka]), choć jest to cecha wyłącznie fonetyczna, bez znaczenia fonologicznego. W słowach z akcentem innym niż paroksytoniczny, takie wydłużenie nie występuje.

Skoro przez dwa tysiące lat zachowały się zarówno cechy dynamiczne, jak i rytmiczne, można przypuszczać, że również intonacja specjalnie się nie zmieniła. Tak się akurat szczęśliwie składa, że język okcytański można zestawić aż z trzema pokrewnymi sąsiadami – mamy więc idealną sytuację do zastosowania metody porównawczej. Niestety jest też zła wiadomość: język okcytański wymiera – a to za sprawą stosowanej przez wieki polityki agresywnego wypierania lokalnych języków i dialektów – zwanych pogardliwie patois – przez jedynie słuszny język francuski. W konsekwencji w pierwszej połowie XX wieku została przerwana międzypokoleniowa transmisja języka okcytańskiego. Do tej pory zresztą Francja nie podpisała Europejskiej karty języków regionalnych lub mniejszościowych. Mamy co prawda aktualnie próby przywrócenia języka okcytańskiego i nadania mu większego prestiżu, ale nie oszukujmy się – jeśli języka nikt nie uczy się jako pierwszego w dzieciństwie, jeśli w żadnym domu nie jest używany na co dzień – nie jest to już język żywy.

W kwestii badań nad okcytańską prozodią zrobiono w ostatnich latach to, co można było zrobić – przeprowadzono wywiady ze starszymi ludźmi mieszkającymi w niewielkich wioskach i nagrano ich wypowiedzi. Nagrania te są dostępne w internecie i można je zestawić z podobnymi badaniami, jakie przeprowadzono na języku francuskim, katalońskim i dialektach północnowłoskich. Tym sposobem można wywnioskować pewne ogólne zasady używania rytmu oraz intonacji i zastosować je do rekonstrukcji prozodycznej naszego razo. Wymaga to zupełnie innej analizy tekstu – prozodia bowiem nie przekazuje informacji na temat semantyki, ale na temat pragmatyki. Oznacza to, że trzeba zbadać strukturę tematyczno-rematyczną poszczególnych zdań i na podstawie treści zdecydować o intencjach stojących za poszczególnymi wypowiedziami. Na przykład kiedy zazdrośni oszczercy pytają pani Beatrycze: qui es aquest Raimbaut de Vaquera? („Kim jest ten Raimbaut de Vaqueiras?”), można się domyśleć, że nie oczekują żadnej odpowiedzi i jest to pytanie czysto retoryczne. Ale kiedy zatroskany Bonifacy de Montferrat pyta: qe es aisso qe vos non chantatz ni·us allegratz? („dlaczego nie śpiewasz i nie radujesz się?”), choć dobrze zna odpowiedź, to chciałby jednak ją usłyszeć od Raimbauta.

Na tych właśnie wymienionych przeze mnie podstawach pozwalam sobie przedstawić swoją interpretację razo z manuskryptu P – manuskryptu, który połączył w sobie wiele pozornych sprzeczności. Liryczna poezja łączy się w nim z prozą życiorysów i komentarzy oraz uczonymi traktatami. Utrwalone zostały w nim materiały krążące w transmisji pisemnej, które zrodziły się z tradycji ściśle ustnej. Zawiera utwory i traktaty w języku wernakularnym ułożone w sposób, w który tworzono kodeksy po łacinie. Powstał on na początku XIV wieku, kiedy Dante pisał De vulgari eloquentia – pierwsze uczone dzieło, w którym opisane zostało podobieństwo między romańskimi językami. Można pokusić się o stwierdzenie, że łacina klasyczna, w której Horacy tworzył swoją poezję znów zetknęła się z łaciną ludową, w której klienci pompejańskich lupanarów tworzyli obsceniczne graffitti.


czwartek, 2 marca 2017

Vǫluspá

Pierwszy raz zetknąłem się z językiem staronordyckim, kiedy miałem bodajże dziesięć lat. Nastąpiło to za sprawą gry komputerowej – klasycznej tekstowej przygodówki pod tytułem „Hobbit”. Z początku nie bardzo wiedziałem o co chodzi w tej grze, ale zorientowałem się, że była ona oparta na książce J.R.R. Tolkiena „Hobbit, czyli tam i z powrotem” – ochoczo zabrałem się zatem do jej lektury. Wówczas oczywiście nie miałem pojęcia, że imiona praktycznie wszystkich krasnoludów z kompanii Thorina, którzy gromadnie wprosili się do nory tytułowego hobbita, pochodzą z poematu, który liczy sobie plus minus tysiąc lat. Można go znaleźć na samym początku trzynastowiecznego islandzkiego kodeksu zawierającego tzw. Eddę starszą, znanego jako Codex Regius albo po islandzku Konungsbók, inną wersję zawiera też późniejszy manuskrypt zwany Hauksbók, a obszerne cytaty z tego utworu Snorri Sturluson zamieścił w „Gylfaginning”, czyli pierwszej części Eddy młodszej.

Tak wyglądał mój pierwszy kontakt z językiem staronordyckim. 
Brzmienie imion krasnoludów ma swoje wytłumaczenie. Język westron, którym posługiwał się główny bohater, został – wedle słów Tolkiena – na użytek powieści przełożony na współczesną angielszczyznę. A że w jego świecie języki większości ludzi są spokrewnione z westronem, zostały one oddane przez formy związane w podobny sposób z angielskim. I tak język staroangielski odzwierciedla archaiczną mowę Rohirrimów, język gocki odpowiada temu używanemu w Rhovanionie, zaś w przekładzie staronordyckim zostały zapisane słowa w języku, którym posługiwali się ludzie mieszkający w Dale leżącym u stóp Samotnej Góry – czyli dawnej siedziby krasnoludów z kompanii Thorina. Na ten język właśnie przetłumaczyli oni swoje imiona, jako że nie chcieli zdradzać ich prawdziwego brzmienia w zazdrośnie przez nich strzeżonym języku khuzdul (nb. opartym na trójspółgłoskowych rdzeniach, co jest typowe dla języków semickich).

„Vǫluspá” jest utworem dającym niezwykle głęboki wgląd w staronordyckie wierzenia. Poznajemy w nim w całości dzieje świata – od jego powstania aż po ostateczną zagładę, kiedy to dopełni się przeznaczenie bogów (stnord. Ragnarǫk) – a zdradza nam je na prośbę samego Odyna prastara wieszczka, czyli Vǫlva. U zarania świata istotną rolę odgrywały istoty określane mianem dvergr. Są one po kolei wyliczone w zwrotkach 10-16, z tego powodu fragment ten – w którym znajdziemy imiona wykorzystane przez Tolkiena – jest często określany jako Dvergatal. Nazwa tych istot pochodzi od pragermańskiego słowa *dwergaz, od którego wywodzi się też angielskie dwarf – pojawiały się one szeroko w germańskiej mitologii i stanowiły inspirację dla tolkienowskich krasnoludów. Tolkien chciał się odciąć od niezbyt poważnych konotacji, jakie we współczesnym folklorze ma słowo dwarf, więc w liczbie mnogiej używał nietypowej formy dwarves. Z tych samych powodów Maria Skibniewska w polskim przekładzie „Hobbita” użyła zgrubienia „krasnolud” – nie spodziewając się chyba, jaką karierę zrobi ono w polszczyźnie.

Imiona wykorzystane przez Tolkiena można znaleźć na pierwszej stronie Konungsbók (GK 2365 4°)
Będąc wychowani w kulturze, w której każde dziecko uczy się czytać i pisać, rzadko zdajemy sobie sprawę, że utrwalona forma poezji to wynalazek dosyć późny. Próbując zrozumieć dziś ten poemat, musimy mieć świadomość, że jego zapis w manuskrypcie był poprzedzony przez setki lat tradycji oralnej, kiedy jedynym środkiem przekazu było wykonanie na żywo, a jedynym nośnikiem tekstu była ludzka pamięć. W dzisiejszych czasach obcowanie z literaturą najczęściej odbywa się w ramach samotnej lektury, wówczas jednak było to zawsze wydarzenie społeczne, gdzie treść i brzmienie utworu tworzyły nierozerwalną całość. Dlatego też uważam, że rekonstrukcja wymowy ma tu ogromne znaczenie – środki fonetyczne były bowiem odpowiedzialne za odbiór poematu, a także – przez swoją funkcję mnemotechniczną – za jego przetrwanie.

Jest wiele przesłanek, które pozwalają nam dociekać, jak mogła brzmieć dawna wymowa. Porównując spokrewnione ze sobą języki, jesteśmy w stanie w znacznej mierze zrekonstruować prajęzyk będący ich wspólnym przodkiem, a także sekwencję procesów, jakim podlegał. Zasadniczo jednak główną podstawą są źródła pisane, pomocne zwłaszcza są zachowane utwory poetyckie, jako że ich warstwa brzmieniowa była świadomie i celowo kształtowana wedle ustalonych zasad. Nieocenione są również bezpośrednie opisy dawnej wymowy znajdowane w językoznawczych traktatach.

Zacznijmy zatem od początku i cofnijmy się do pierwszych wieków naszej ery. Plemiona zamieszkujące półwysep Jutlandzki oraz południową Skandynawię mówiły wówczas w języku, który dziś określamy jako pragermański. Na dalszym kierunku jego ewolucji mocno zaważyło ustabilizowanie się akcentu na pierwszej sylabie rdzenia wyrazu. Od II wieku możemy już mówić o języku pranordyckim, choć z początku od języka pragermańskiego niewiele go różniło, w okresie wielkiej wędrówki ludów jednak coraz bardziej się wyodbrębniał. Przedrostek pra- w nazwie języka kojarzy się zazwyczaj z rekonstrukcją nie popartą żadnymi zachowanymi zapisami. W tym przypadku jednak pewne świadectwo dają nam inskrypcje runiczne. Alfabet runiczny używany do zapisu języka pranordyckiego jest określany jako fuþark starszy i składa się z 24 znaków, których nazwy zrekonstruowano w języku pragermańskim. Pięć z tych znaków odpowiada samogłoskom (przez to pojęcie rozumiem tu fonem samogłoskowy, nie jego fizyczną realizację):
  • ᚢ – *ūruz – /u(ː)/ 
  • ᚨ – *ansuz – /a(ː)/ 
  • ᛁ – *īsaz – /i(ː)/ 
  • ᛖ – *ehwaz – /e(ː)/ 
  • ᛟ – *ōþilan – /o(ː)/
Choć nie zaznaczano tego w zapisie, samogłoski mogły być długie lub krótkie. Ze względu na optymalnie wykorzystaną przestrzeń artykulacyjną jest to bardzo popularny system wokaliczny – znamy go chociażby z łaciny. W jego dalszym rozwoju samogłoski w akcentowanych sylabach zaczęły coraz bardziej dominować. Między innymi objawiało się to przejmowaniem przez nie cech samogłosek z następnej, nieakcentowanej sylaby – takich jak otwarcie /a/, przednia artykulacja /i/, czy też zaokrąglenie /u/. Ten rodzaj wstecznej asymilacji nazywamy z niemiecka umlautem (po polsku przegłos) – stąd określenia a-umlaut, i-umlaut, u-umlaut. Kiedy nieakcentowane samogłoski zaczęły zanikać w ramach procesu zwanego synkopą, nowe brzmienia przejęły ich funkcję dystynktywną i w ten sposób powiększyły pulę fonemów. Na skutek owych procesów język tak się zmienił, że fuþark starszy już nie nadawał się do jego zapisu. Nowa forma runicznego alfabetu – zwana fuþarkiem młodszym – mimo powiększenia ilości fonemów miała ilość znaków paradoksalnie zmniejszoną do szesnastu.

Inskrypcja na fragmencie kości (DR EM85;458B) – sekwencja wszystkich szesnastu run młodszego fuþarku
6 stycznia 793 roku doszło do pierwszego udokumentowanego najazdu wikingów, którego ofiarą padł klasztor na wyspie Lindisfarne. Symbolicznie możemy uznać tę datę za początek epoki wikingów, w której doszło do gwałtownej ekspansji ludów nordyckich, czemu towarzyszyło różnicowanie się wewnętrznych dialektów, zwłaszcza odmian wschodnich i zachodnich – możemy już zatem mówić o języku staronordyckim. Jeszcze dziś w języku angielskim możemy zauważyć ślady owej ekspansji – przodkiem słowa wife („żona”) jest anglosaskie wif, ale już słowo husband („mąż”) pochodzi od staronordyckiego hús bóndi (dosł. „gospodarz domu”).

Na przełomie IX i X wieku wikingowie osiedlili się na odległej wyspie zwanej Islandią. Odizolowani od reszty nordyckiego świata Islandczycy od samego początku byli specyficzni. Nie tworzyli żadnych miast ani wsi, ale zakładali rozproszone po całej wyspie gospodarstwa. Przetrwanie w niesprzyjających warunkach nie było łatwe i wymagało wzajemnej współpracy, stąd owe gospodarstwa łączyły się w organizacje zwane hreppr, które zajmowały się głównie opieką socjalną. Jako że wielu z nich uciekło z Norwegii przed zamordyzmem króla Haralda, zniechęceni jego przykładem postanowili, że obędą się bez jakiegokolwiek monarchy. Ich ustrój polityczno-prawny opierał się na powszechnych zgromadzeniach zwanych Alþing, a mandat do nich był towarem, którym można było normalnie handlować. Nie było też żadnej władzy wykonawczej, egzekucja prawa pozostawała w kwestii samych zainteresowanych. Funkcjonowało to nawet calkiem nieźle aż do XIII wieku, kiedy to kraj pogrążył się w wojnie domowej.

O tym wszystkim wspominam, bo ewolucja języka zależy od wielu różnych uwarunkowań geograficznych, politycznych, prawnych i społecznych. Jako że kolebką językowych innowacji były przede wszystkim ośrodki miejskie oraz dworskie, język średniowiecznej Islandii charakteryzował silny konserwatyzm oraz nad wyraz niewielkie zróżnicowanie dialektalne. Do tego trzeba powiedzieć, że Islandczycy wysoko cenili swoją tradycję i kulturę oraz uwielbiali słuchać wyrafinowanych stylistycznie opowieści.

Na przełomie tysiącleci do Islandii razem z wiarą chrześcijańską przybył alfabet łaciński, w którym Islandczycy zapragnęli zapisywać również i swój własny język. W ten sposób na przełomie XI i XII wieku doszło do powstania literackiego języka staroislandzkiego, w którym zaczęto z zapałem dokumentować co tylko się dało, począwszy od regularnego zapisywania coraz bardziej zawiłych przepisów prawnych, a skończywszy na kronikach, starodawnych poematach mitologicznych i heroicznych, poezji skaldów oraz sagach – przy czym niektóre z tych utworów w chwili ich zapisu liczyły sobie setki lat. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że biorąc pod uwagę wszelkie zadziwiające dokonania nordyckiej cywilizacji, staroislandzka literatura jest jej absolutnie szczytowym osiągnięciem.

Przyjrzyjmy się teraz używanym w poezji stylistycznym zabiegom brzmieniowym. Ciekawych informacji na temat wymowy mogą nam dostarczyć rymy występujące w kunsztownych formach poezji skaldów, ale za sprawą inicjalnego akcentu szczególnie efektowna była aliteracja, na której opierała się praktycznie cała dawna germańska poezja. Aliterowały ze sobą identyczne spółgłoski, a także grupy spółgłoskowe takie jak sk-, sp-, st-. Ale, co ciekawe, samogłoski aliterowano na zasadzie „każda z każdą” – i to budzi podejrzenia, że przed inicjalnymi samogłoskami mógł być jakiś wspólny element, który nie był zapisywany. Jeśli to prawda, to tym elementem najprawdopodobniej było zwarcie krtaniowe – ten sposób artykulacji możemy usłyszeć we współczesnym języku niemieckim.

Wspomniałem, że dla rekonstrukcji wymowy dawnego języka nieocenionym źródłem są językoznawcze traktaty. W tym wypadku mamy Pierwszy Traktat Gramatyczny, zwany tak ze względu na to, że jest najwcześniejszym z czterech traktatów zawartych w rękopisie Codex Wormianus. Powstał w pierwszej połowie XII wieku w ramach prób przystosowania łacińskiego alfabetu do zapisu ówczesnego islandzkiego języka. Będę go nazywał po prostu Traktatem, jako że jest to jedyne źródło tego rodzaju, jakie wykorzystuję – niemniej nie będzie przesadą powiedzieć, że jeśli chodzi o wgląd w dawną wymowę, jest to najbardziej niezwykłe dzieło językoznawcze w historii.

Codex Wormianus (AM 242 fol., f. 90) – proponowany alfabet został w całości przedstawiony pod koniec Traktatu.
Alfabet łaciński został stworzony, rzecz jasna, do zapisu łaciny, która miała system wokaliczny analogiczny do pranordyckiego. Seria umlautów doprowadziła jednak do powstania czterech nowych samogłosek nieznanych łacinie. Autor Traktatu wykazał się tu nieprzeciętną intuicją – aby zapisać dźwięk, który stanowił połączenie cech dawnej samogłoski akcentowanej oraz nieakcentowanej, łączył cechy znaków odpowiadających owym pierwotnym brzmieniom. Zobaczmy na przykład, jak tłumaczy kształt znaku 〈ǫ〉 oznaczającego fonem /ɔ/, który powstał z /o/ poprzez a-umlaut:
Ǫ hefir lykkju af ae, en hringinn af oe, því at hann er af þeira hljóði tveggja saman blandinn, kveðinn minnr opnum munni en a, en meirr en o.

Ǫ zawiera ogonek od a oraz kółko od o, bo jest z tych dwóch dźwięków zmieszane, wymawiane z ustami mniej otwartymi niż przy a, ale bardziej niż przy o.
W większości języków system wokaliczny można zobrazować w formie trójkąta – pierwszą taką ilustrację znajdziemy w traktacie pt. „Dissertatio de formatione loquelae” z 1781 roku autorstwa Christopha Friedricha Hellwaga. W Pierwszym Traktacie Gramatycznym każda nowa samogłoska jest opisana w odniesieniu do dwu innych – jeśli połączymy wszystkie te relacje, otrzymamy strukturę, którą można symbolicznie przedstawić tak:

Relacje między samogłoskami opisane w Traktacie są oznaczone linią ciągłą.
Ale najciekawszy jest sposób, w jaki autor Traktatu uzasadnia każdą wprowadzoną przez siebie innowację:
Nú mun ek þessa stafi átta, alls engi grein er enn ı[s] gǫr, á meðal inna sǫmu tveggja samhljóða setja sítt sinn hvern, en sýna ok dœmi gefa, hvé sitt mál gøri hverr þeira við inna sǫmu stafa fullting, í inn sama stað settr hverr sem annarr, ok á þann veg svá gefa dœmi of allan þenna bœkling á meða[l] inna líkustu greina, þeira er á stǫfunum verða gǫrvar: sar, sǫr; ser, sęr; sor, sør; sur, syr.

Teraz wezmę osiem z tych liter, jako że ı nie czyni różnicy, i wstawię każdą z nich między te same dwie spółgłoski, aby pokazać na przykładach, jak każda z nich, wsparta przez dwie te same litery i wstawiona w tym samym miejscu, powoduje zmianę, i w taki sposób będę przedstawiał w całej tej książeczce podobne przykłady różnic między literami: sar, sǫr; ser, sęr; sor, sør; sur, syr;
Różnice między tymi słowami są zilustrowane w przykładowych zdaniach. Pierwsze z nich uzasadnia potrzebę wprowadzenia znaku 〈ǫ〉:
Sar veitti maðr mér eitt, sǫr mǫrg veitta ek honum.

Pewien człowiek zadał mi ranę (sar), ja zadałem mu wiele ran (sǫr).
Rzecz w tym, że podmiana jednej głoski na drugą zmienia znaczenie całego wyrażenia, co świadczy o tym, że zamienione głoski są w stosunku do siebie w opozycji fonologicznej, a różniąca je cecha jest cechą dystynktywną. Pary wyrazów takich jak sar i sǫr nazywa się współcześnie parami minimalnymi. Ta metoda analizy systemu fonologicznego została opracowana w XX wieku przez Praskie Koło Lingwistyczne, a definicja fonemu jako najmniejszej jednostki dystynktywnej w obrębie danego języka została pierwszy raz sformułowana w wydanym w 1939 roku „Grundzüge der Phonologie” Nikołaja Trubieckiego.

Nie należy oczywiście wyciągać zbyt pochopnych wniosków – autor Traktatu oczywiście nie znał dzieła Trubieckiego, ani nawet wykładów Ferdinanda de Saussure'a, a jego zamiarem nie była kompleksowa analiza fonologiczna. Chciał po prostu zapisywać teksty w swoim ojczystym języku w sposób z jednej strony wierny i zrozumiały, a z drugiej efektywny i ekonomiczny. Do tego widział potrzebę uzasadnienia podejmowanych przez siebie wyborów – i trzeba przyznać, że uczynił to w sposób bardzo wiarygodny, dając nam przy okazji absolutnie unikatową możliwość wglądu w staroislandzką fonologię z XII wieku. Intrygującym przykładem jest nosowość samogłosek – jest ona bowiem opisana jako jedna z cech dystynktywnych i oznaczana w Traktacie kropką umieszczoną nad literą. Jest to niestety jedyny taki przypadek – żaden inny skryba piszący po staronordycku samogłosek nosowych nie oznaczał. Niektórzy badacze nawet wątpili w ich istnienie, jest jednak wysoce nieprawdopodobne, aby autor je po prostu zmyślił. Przykładowo konieczność wyróżnienia litery 〈ȧ〉 oznaczającej nosowe /ãː/ zilustrował następującym zdaniem:
Hár vex a kykvendum, en hȧr er fiskr.

Włos (hár) rośnie na żywych stworzeniach, zaś rekin (hȧr) jest rybą.
Samogłoski nosowe powstają w sposób naturalny przed nosowymi spółgłoskami wskutek fonetycznej asymilacji – po prostu w trakcie artykulacji odpowiednio wcześniej zaczyna się opuszczać podniebienie miękkie, udrażniając jamę nosową. Jeśli nosowa spółgłoska z czasem zanika, nosowość poprzedzającej ją samogłoski staje się cechą dystynktywną – co np. szeroko zaszło w XV wieku w języku francuskim. W przypadku języka staronordyckiego nosowość samogłosek jest poparta istnieniem spółgłosek nosowych w zrekonstruowanych formach pragermańskich – np. przywołane w Traktacie słowo hȧr pochodzi od dawnego *hanhaz.

O istnieniu staronordyckich samogłosek nosowych świadczą również runiczne inskrypcje. W starszym fuþarku znak 〈ᚨ〉 nosi nazwę *ansuz oznaczającą boga. Od tego słowa pochodzi staronordyckie áss – doszło tu do unosowienia początkowej samogłoski (an > ãː). Znak 〈ᚨ〉 przybrał w młodszym fuþarku formę 〈ᚬ〉 lub 〈ᚭ〉 i faktycznie wygląda na to, że bywał używany do oznaczania samogłosek nosowych. Weźmy dla przykładu kamień runiczny Gs 13 z XI wieku znajdujący się w szwedzkim mieście Gävle – wykonanie inskrypcji zlecił niejaki Brúsi dla upamiętnienia swego brata Egilla. Jedno ze zdań wygląda tak:
ᛁᚿ ᚼ-ᚿ ᚢᛅᚱᚦ ᛏᛅᚢᚦᚱ ᛆ ᛏᛆᚠᛋᛏᛆᛚᚭᚿᛏᛁ × ᚦᚭ ᛒᚱᚢᛋᛁ ᚠᚢᚱᚦᛁ ᛚᛆᚿᚴᛚᛆᚿᛋ ' ᛆᛒᛏᛁᛦ [ᛒᚱ](ᚢ)ᚱ ᛋᛁᚿ

En h[a]nn varð dauðr á Tafeistalandi, þá Brúsi fœrði langlenz eptir bróður sinn.

I zginął w Tawastii, wtedy Brúsi nosił włócznię po bracie swoim.
Zwróćmy uwagę na słowo þá („wtedy”) pochodzące od pragermańskiego *þan – nosowa spółgłoska /n/ została zachowana zarówno w angielskim then, jak i w niemieckim dann, w staronordyckim zaś zanikła, pozostawiając po sobie ślad w postaci unosowienia poprzedzającej samogłoski (an > ãː), która w inskrypcji jest zapisana znakiem 〈ᚭ〉. Znak ten znajdziemy też w nazwie Tafeistalandi – w tym wypadku spółgłoska /n/ została zachowana i zapisana jako 〈ᚿ〉. Zwróćmy uwaɡę, że ustna samogłoska /a/ została przedstawiona innym znakiem 〈ᛆ〉.

Kamień runiczny Gs 13 – na tym fragmencie widać wyrazy Tafeistalandi oraz þá.
Idealnie byłoby znaleźć jeszcze jakieś potwierdzenie we współczesnych językach pochodzących od staronordyckiego, ale w całej Skandynawii samogłoski nosowe niestety zanikły. Całej? Nie! Jest jedna, jedyna parafia zwana Älvdalen, której mieszkańcy wciąż dzielnie stawiają opór procesowi denazalizacji. Chodzi o południową część gminy Älvdalen leżącej w regionie Dalarna w centralnej Szwecji – około 2000 osób używa tam języka elfdalskiego, w którym nosowość samogłosek jest wciąż cechą dystynktywną i oznacza się ją – podobnie jak w języku polskim – ogonkiem. Na przykład opisane wyżej staronordyckie þá w języku elfdalskim ma postać dą̊. Jak widać, wnioski zawarte w Traktacie – uzasadnione współcześnie używaną metodą – można potwierdzić przez zestawienie ze zrekonstruowanym praleksykonem, inskrypcjami runicznymi oraz ze współczesnym językiem elfdalskim. Na dobrą sprawę trudno wymagać czegokolwiek więcej.

Kolejną wyróżnioną przez autora cechą dystynktywną jest długość samogłosek. Samogłoski długie postanowił oznaczać kreską umieszczoną nad literą – w innych rękopisach też bywały oznaczane, choć najczęściej robiono to przez zdwojenie litery. Trzeba jednak powiedzieć, że cechy wyróżnione w Traktacie jedynie częściowo opisują system fonologiczny – zresztą bardziej szczegółowy opis po prostu nie był autorowi potrzebny. Jedną z pominiętych kwestii jest to, że choć długich samogłosek faktycznie było dziewięć, to krótkich już jedynie osiem – nie było już bowiem wtedy opozycji /e/:/æ/, co wiemy chociażby z rymów stosowanych przez skaldów. Autor nie wspomniał również o tym, że fonologiczna nosowość cechowała tylko długie samogłoski. Krókie samogłoski mogły być również nosowe, ale jedynie w pozycjach przed nosowymi spółgłoskami, nie była to więc w ich przypadku cecha dystynktywna.

Co więcej, wszystkie te rozważania dotyczą jedynie samogłosek akcentowanych – bowiem w pozycjach nieakcentowanych system wokaliczny był zredukowany do zaledwie trzech fonemów, które zresztą pozostały w języku islandzkim aż do dnia dzisiejszego. Problem polega na tym, że chociaż otwarta nieakcentowana samogłoska była zawsze zapisywana jako 〈a〉, to są rozbieżności w zapisie dwóch zamkniętych – w uproszczeniu można ująć, że we wcześniejszych tekstach (do których zalicza się również Traktat) używano form 〈e〉 i 〈o〉, zaś w późniejszych 〈i〉 oraz 〈u〉. Jednak nie ma powodu przypuszczać, że wymowa nieakcentowanych samogłosek zamkniętych się tak zmieniła – można uznać, że miała postać [ɪ] oraz [ʊ], czyli podobną do dzisiejszej (z wyjątkiem przesunięcia do przodu artykulacji ʊ > ʏ, które nastąpiło nie wcześniej niż w XIV wieku). Zmianę w pisowni można wytłumaczyć tym, że wcześniejszy zanik krótkiego /æ/ wywołał łańcuchową reakcję – ponieważ ta artykulacja nie była już wykorzystywana, pozostałe samogłoski zaczęły się przesuwać, aby zająć jej miejsce. Wynika to z tendencji systemu wokalicznego do optymalnego wykorzystania przestrzeni artykulacyjnej. Punktem odniesienia do zapisu samogłosek w pozycji nieakcentowanej były właśnie samogłoski akcentowane – stąd kiedy te zaczęły się otwierać, do brzmienia [ɪ], [ʊ] mniej zbliżona stała się wymowa /e/ i /o/, a bardziej /i/ oraz /u/.

Pora wspomnieć w końcu o spółgłoskach. Autor Traktatu opisał tylko jedną ich dystynktywną cechę, czyli długość – oczywiście ilustrując ją odpowiednimi przykładami par minimalnych. Wydłużenie spółgłosek pojawia się w innych staronordyckich tekstach w formie podwojonej litery – autor jednak dla odróżnienia spółgłosek krótkich od długich postanowił wprowadzić osobne znaki (z wyjątkiem 〈h〉 i 〈þ〉, które nie miały swoich długich odpowiedników). Na przykład krótkie /l/ oznaczał jako 〈l〉, a długie /lː/ jako 〈ʟ〉. Różnicę między nimi przedstawił w ten sposób:
Eigi eru ǫl ǫʟ at einu.

Nie wszystkie (ǫʟ) piwa (ǫl) są takie same.
Obserwacje zawarte w Traktacie oczywiście nie wyczerpują tematu. Spółgłoski zwarte charakteryzowała też różnica względem dźwięczności: /b/:/p/, /d/:/t/, /ɡ/:/k/. Obecnie w języku islandzkim nie ma takiego rozróżnienia – w zamian spółgłoski te różnią się występowaniem aspiracji (przydechu): /p/:/pʰ/, /t/:/tʰ/, /k/:/kʰ/. W obydwu przypadkach możemy mówić o tzw. opozycji fortis-lenis – zarówno spółgłoski aspirowane, jak i bezdźwięczne charakteryzuje większa siła plozji – trudno ją jednak uznać za cechę dystynktywną, bo nie jest to kwestia percepcji, lecz artykulacji. Pozwala to jednak przypuszczać, że staronordyckie /p/, /t/, /k/ mogły być aspirowane, co więcej – biorąc pod uwagę synchroniczny rozkład aspiracji we współczesnych dialektach skandynawskich, w pozycji medialnej mogło dochodzić do preaspiracji. W ogóle należy wziąć pod uwagę warianty pozycyjne – np. w pozycji międzywokalicznej /f/ było wymawiane dźwięcznie jako [v], a /g/ szczelinowo jako [ɣ]. Trzeba też jeszcze wspomnieć, że słowo vín („wino”) autor Traktatu zapisał jako uín, tłumacząc, że choć 〈u〉 oznacza samogłoskę, to w połączeniu z inną samogłoską zamienia się w spółgłoskę – można z tego wywnioskować, że chodzi o wymowę półsamogłoskową [w] (ewentualnie [ʋ]), która z czasem uległa spirantyzacji.

Omówiłem już staronordycki system wokaliczny i konsonantyczny, przejdę zatem do elementów suprasegmentalnych, czyli prozodycznych. Położenie akcentów nie przedstawia sobą większych trudności. „Vǫluspa” jest ułożona w tradycyjnym, dawnym metrum zwanym fornyrðislag (co jest nietypowe, bo narracja bezpośrednia była zazwyczaj ujmowana w formie ljóðaháttr), gdzie każdy wers składa się z dwóch hemistychów zawierających po dwie akcentowane sylaby. Co najmniej dwie z tych czterech sylab – w tym zawsze trzecia z nich – obowiązkowo aliterują ze sobą. Jako że na etapie pranordyckim synkopa wybiła do nogi wszystkie nieakcentowane przedrostki, akcent jest bez wyjątku inicjalny.

Gorzej sprawa wygląda z intonacją – zarówno język szwedzki, jak i norweski są pod tym względem specyficzne, bo mają dwa rodzaje akcentu tonicznego będące w opozycji fonologicznej. Kwestia ich pochodzenia nie doczekała się dotąd konsensusu, ale zauważono, że jeden z tych tonów występuje generalnie w wyrazach, które w języku staronordyckim były monosylabiczne, a drugi w wyrazach pierwotnie polisylabicznych – podobną prawidłowość stwierdzono też w występowaniu swoiście duńskego fenomenu zwanego stød. Dla swoich celów jakąś decyzję musiałem podjąć, więc po zapoznaniu się z różnymi teoriami doszedłem do wniosku, że skoro we współczesnym języku islandzkim takiego tonalnego rozróżnienia nie ma, nie było go też w dwunastowiecznym – zależnie od przyjętej wersji albo zdążyło zaniknąć, albo nie zdążyło się pojawić.

Teraz gdy kwestie oryginalnej wymowy mamy mniej więcej omówione, możemy spróbować odpowiedzieć sobie na jedno bardzo ważne pytanie – jak „Vǫluspá” mogła być wykonywana? Odpowiednim czasem do wysłuchiwania takich opowieści wydaje się być zimowy wieczór – a na wyspie leżącej tuż pod kołem podbiegunowym zimowe wieczory potrafią być naprawdę długie. Można przypuszczać, że odbywało się to w długim domu – największym budynku w gospodarstwie – w obszernym pomieszczeniu zwanym hǫll, gdzie mogła pomieścić się większa ilość słuchaczy. Duża rozpiętość dachu jest możliwa dzięki solidnej konstrukcji, którą dziś nazwalibyśmy więźbą płatwiową.– wspominam o tym ze względu na nazwy, którymi wówczas określano jej poszczególne elementy. Spójrzmy na symboliczny fragment kazania zapisanego w dwunastowiecznym zbiorze „Íslensk hómilíubók”:
Þvertré, er skorða staflægjur og upphalda dvergum, er ása styðja, merkja þá menn í kristinni, er efla veraldarhöfðingja í ráðum, en heilǫg munklíf í auðæfum.

Belka, która wspiera podwaliny (staflægjur) i podtrzymuje słupy (dvergum), na których opierają się płatwie (ása), oznacza tych chrześcijańskich ludzi, którzy wspierają światowych przywódców radą, a święte życie mnichów majątkiem.
Liczba pojedyncza od ása to ás – nazwa ta równocześnie oznacza jednego z bogów władających światem. Znajomo wygląda też nazwa oznaczająca słup wspierający dach – dvergr znaczy też „krasnolud” (będąc wciąż pod wpływem „Hobbita” w przekładzie Marii Skibniewskiej, tak właśnie tłumaczę to słowo). A tymczasem Snorri Sturluson wśród kenningów oznaczających niebo wymienił byrði dverganna – „brzemię krasnoludów”. W mitologii nordyckiej bowiem niebieskie sklepienie (które powstało z czaszki praolbrzyma Ymira) jest podtrzymywane przez czterech krasnoludów, których imiona oznaczają strony świata – są oni wymienieni w Dvergatal jako Norðri, Suðri, Austri i Westri.

Konstrukcja islandzkiej sali (rys. Karen Bek-Pedersen)
Skoro dach może jednocześnie być niebem, to sala pod nim może być całym mikrokosmosem. Spróbujmy sobie wyobrazić, jak gromadzimy się pomiędzy filarami, stojąc w skupieniu wokół kotła wiszącego nad podłużnym paleniskiem, które jest jedynym źródłem światła. Kiedy w tej mistycznej atmosferze rozbrzmiewają pierwsze słowa, rozpoczyna się pogańskie misterium:
Hljóðs bið ek allar
helgar kindir
meiri ok minni
mǫgu Heimdallar
vilðu að ek Valfǫðr
vel fyr telja
forn spjǫll fira
þau es fremst um man

Słuchajcie mnie wszystkie
święte rody,
więksi i mniejsi
synowie Heimdalla.
Chcesz, Ojcze Poległych,
bym opowiedziała
o dawnych zdarzeniach,
tych pierwszych, które pamiętam.
Słowa te skierowane są do nas wszystkich, do całej ludzkości – ale głównym adresatem jest sam Odyn, który pragnie posiąść niezwykłą wiedzę, jaką obdarzona jest prastara Vǫlva. Podobna sytuacja jest opisana w innym utworze Eddy starszej, czyli „Baldrs draumr” – Vǫlva jest martwa, więc aby poznać odpowiedzi na swoje pytania, Odyn wskrzesza ją przy pomocy czarów. Jednak w odróżnieniu od tej historii „Vǫluspá” ma narrację bezpośrednią. Osoba, z której ust wydobywają się te słowa, jest jedynie medium – w sensie wręcz spirytystycznym – przez które wprost do nas przemawia sama Vǫlva , a wraz z nami słucha jej wszechmocny Odyn. Uczestnicząc w tym wydarzeniu, obcujemy więc z najpotężniejszymi mocami wszechświata.

Wsłuchując się w brzmienie utworu, można zwrócić uwagę, jak bardzo współgra ono z przedstawianymi wydarzeniami. Świat wyłania się pośród szmeru spółgłosek szczelinowych i pomruku sonorantów. Jedynie w pierwotnej przepastnej otchłani – Ginnungagap – głucho wybrzmiewają okluzywy z głębi podniebienia. Gdy bogowie biorą się do roboty, towarzyszą im rytmiczne uderzenia zwartych spółgłosek. Aż w pewnym momencie pojawiają się krasnoludy i zaczyna się Dvergatal, czyli miarowe wyliczenie długiej listy ich imion, którego transowy rytm robi wrażenie magicznej inkantacji. Słowa opisujące historię świata niosą w sobie zarówno treść, jak i muzykę, która dynamicznie się rozwija – aż do ostatniej części utworu, kiedy wśród kakofonicznego łomotu twardych grup spółgłoskowych następuje apokalipsa, podczas gdy w tle słychać brzęczenie nosowego [m] i warkot dziąsłowego [r]:
Bræðr muno beriaz
ok að bǫnom verðaz,
muno systrungar
sifiom spilla;
hart es í heimi,
hórdómr mikill,
skeggǫld, skálmǫld,
skildir ro klofnir,
vindǫld, vargǫld,
áðr verǫld steypiz;
mun engi maðr
ǫðrom þyrma.

Brat będzie walczył z bratem
i obydwoje zginą.
Krewni będą
więzy krwi bezcześcić.
Okrutny to świat
i pełen bezwstydu,
wiek topora, wiek miecza,
tarcze są strzaskane,
wiek wichru, wiek bestii,
nim świat ulegnie zagładzie;
żaden człowiek
nie oszczędzi drugiego.
Chciałbym jeszcze przedstawić kilka uwag dotyczących mojego opracowania. Opieram się na tekście zapisanym w Konungsbók, ale poczyniłem w nim kilka modyfikacji. Przede wszystkim w pierwszym wersie dodałem słowo helgar występujące jedynie w Hauksbók. To dosyć dziwna sprawa, bo trudno podejrzewać pomyłkę skryby już w pierwszym zdaniu rękopisu – ale nawet jeśli nie traktujemy metrum fornyrðislag zbyt ściśle, to i tak bez tego słowa mamy do czynienia z anomalią, która wydaje mi się jeszcze mniej prawdobodobna.

Wymowa, którą opracowałem jest oparta przede wszystkim na Pierwszym Traktacie Gramatycznym, który pochodzi z pierwszej połowy XII wieku, a tekst został spisany pod koniec XIII wieku, aby więc być konsekwentnym, postanowiłem dokonać jego archaizacji – choć jest to zabieg ryzykowny i pracochłonny. Musialem w tym celu dokonać analizy etymologicznej i morfologicznej praktycznie każdego słowa, co zresztą i tak było konieczne dla zidentyfikowania samogłosek nosowych. Z tego względu ograniczyłem się do pierwszych 26 zwrotek stanowiących kosmogoniczną część opowieści, ale „Vǫluspá” jest utworem o tak niezwykłej dynamice brzmienia, że chciałbym kiedyś opracować resztę.

Język islandzki oprócz strony czynnej i biernej ma również tzw. stronę pośrednią – odpowiada ona mniej więcej naszej stronie zwrotnej. Aktualnie tworzy się ją przez dodanie przyrostka -st lub -zst. W tekście pochodzącym z Konungsbók miał on postać -z lub -s, która pojawiła się na początku XIII wieku, więc zamieniłem ją na wcześniejszą formę -zk lub -sk – przyrostek ten pochodzi od zaimka zwrotnego sik, który uległ synkopie. Inną dokonaną przeze mnie zmianą jest przywrócenie archaicznej odmiany czasownika vera („być”), który w XII wieku miał jeszcze formę vesa.

Dla swoich celów przygotowałem transkrypcję w międzynarodowym alfabecie fonetycznym i z początku myślałem, żeby to ona towarzyszyła tworzonemu przeze mnie nagraniu – nabrałem jednak co do tego wątpliwości. Zastanawiałem się, czy do prezentacji nie byłaby lepsza faksymila albo edycja dyplomatyczna, czy też może tekst znormalizowany. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że skoro oparłem wymowę na Pierwszym Traktacie Gramatycznym, to zrobię tak również z pisownią. Stwierdziłem, że to dobry sposób, aby uhonorować to błyskotliwe dzieło, które na dobrą sprawę nigdy nie było wykorzystane i na setki lat uległo zapomnieniu.

„Vǫluspá” jest być może najdonoślejszym utworem całej staroislandzkiej literatury. Do tej pory powstało wiele współczesnych interpretacji i wykonań. Bardzo interesującą propozycję przedstawił Benjamin Bagby wraz ze swoim zespołem Sequentia – teksty Eddy starszej zostały przedstawione w formie pieśni do muzyki opracowanej m.in. na podstawie gruntownej analizy islandzkich pieśni epickich określanych nazwą ríma, jak również ludowych melodii z Wysp Owczych – obydwie te tradycje charakteryzują się niezwykłym konserwatyzmem, a ich historia sięga średniowiecza. Nad wymową czuwał islandzki filolog Heimir Pálsson. W tym wypadku odstąpiono od jakiejkolwiek archaizacji tekstu i wymowa odpowiada mniej więcej czasom, w których powstał manuskrypt – choć zastanawia mnie, co stoi za decyzją o przedniej artykulacji nieakcentowanej samogłoski [ʏ].

Muszę przyznać, że moją uwagę przyciągnęła również wersja, którą przedstawił Varg Vikernes (aktualnie Louis Cachet) – enfant terrible norweskiej sceny blackmetalowej, który w więzieniu przerzucił się na dark ambient. „Vǫluspá” jest recytowana na albumie „Umskiptar”, który spotkał się głównie z nieprzychylnymi opiniami. Ocena muzyki to akurat kwestia gustu, ale nie mogę się zgodzić z tymi, którzy czepiają się staronordyckiej wymowy Vikernesa – jak dla mnie jest zaskakująco dobra. A ponieważ Vikernes swoją muzykę publikuje pod szyldem Burzum, wracamy w ten sposób do Tolkiena, jako że słowo burzum oznacza „ciemność” w tolkienowskiej Czarnej Mowie – dziwnym, najwyraźniej ergatywnym języku o strukturze aglutynacyjnej, ponoć opartym na języku huryckim używanym już w III tysiącleciu p.n.e. – ale to już zupełnie inna historia.